Lubelski Lipiec 80. Równi, razem, w jednym miejscu
Najważniejsze, że wszyscy byliśmy wtedy razem - mówi Kazimierz Bachanek, który w lipcu 1980 r. pracował w WSK i brał udział w protestach.
Jak zapamiętał Pan pierwszy dzień strajku w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego w Świdniku?
Nic nie zapowiadało, że tego dnia wydarzy się coś nadzwyczajnego. W pewnym momencie do biura konstrukcyjnego, gdzie pracowałem, dotarła informacja, że wydział 320 strajkuje z powodu podwyżek cen.
Punktem zapalnym była podwyżka w zakładowym bufecie, gdzie cena kotleta schabowego wzrosła z 10,20 do 18,10 zł.
Tak, ale uważam, że mówienie o Lubelskim Lipcu tylko w kontekście ceny kotleta, to bagatelizowanie tego, co się stało. Co nie zmienia faktu, że bary przyzakładowe były wtedy ważne. Wszędzie indziej były problemy, a tam można było normalnie kupić kawałek kiełbasy albo trochę czarnego salcesonu. To był ważny element aprowizacji. Nic dziwnego, że przed przerwą śniadaniową do zakładowego bufetu stały kolejki. Przerwa zaczynała się o godzinie 10 i trwała kwadrans.
Pan też stanął w takiej kolejce w pierwszym dniu strajku?
Tego nie pamiętam, ale pewne jest, że informacja o podwyżkach wywołała komentarze wśród kolegów i koleżanek. O tym, co działo się dalej, dowiadywaliśmy się różnymi kanałami, poza tym działały wewnętrzne telefony. Zbieranie informacji było o tyle łatwiejsze, że ciągle chodziliśmy na zakład z rysunkami projektowymi. Zawsze trzeba było coś konsultować albo poprawiać. Okazało się, że maszyny stoją i kolejne wydziały przestają pracować.
Jak na protest zareagowało kierownictwo?
Były prowadzone agitacje: „rozejdźcie się, idzie do pracy”. Kierownicy wydziałów sami uruchamiali maszyny i wentylatory na swoich odcinkach, żeby znowu było słychać ten fabryczny szum. Na to ludzie odłączali prąd, żeby była cisza. Były takie miejsca, w których bez problemu można było to zrobić, i się robiło.
Czy pracownicy WSK Świdnik należący do partii przeszkadzali strajkującym albo namawiali ich do powrotu do pracy?
Nieszczególnie, bo nie mieli takiego autorytetu jak kierownicy.
Kiedy do strajku przyłączył się wydział konstrukcyjny, w którym Pan pracował?
Tuż po przerwie śniadaniowej padła szeptana informacja, że wychodzimy przed biurowiec na wiec pracowniczy. Kierownicy próbowali to utrudnić, zamykając na kłódki przejścia tam, gdzie tylko było to możliwe.
W miejscu, gdzie Pan był w tym czasie, też tak się działo?
Z naszych pokojów wychodziło się na jeden korytarz, a potem do klatki schodowej. Nie wiem, co kierownicy mieli w sercu, pewnie wykonywali odgórne polecenie. W każdym razie dwie, trzy osoby próbowały nam zagrodzić drogę. Stały, trzymając się za ręce i starając się blokować wyjście ponad 100 osobom. Ale tłum napierał i ta zapora z rąk szybko się przerwała. Można było iść dalej.
Co działo się na zewnątrz?
Proces gromadzenia się pod budynkiem trwał jakieś 20, 25 minut. Tłum wzbierał, strużki ludzi płynęły z różnych kierunków. Na początku wydawało się, że strajk nie ma jednego przywódcy. Pierwsza głos zabrała Zofia Bartkiewicz. Mówiła, że upokarzające jest to, że jesteśmy ciągle narażeni na stanie w kolejkach i podwyżki, a dostajemy ochłapy. Jej słowa zostały pozytywnie odebrane, potem kolejne osoby decydowały się zabierać głos. Miały więcej śmiałości. Ja zapamiętałam wypowiedź Zbigniewa Puczka. Mówił, że będąc na zebraniach politycznych, jest w środku tego i zna to towarzystwo. Do odpowiedzi został wywołana też osoba reprezentująca u nas Związek Zawodowy Metalowców. Dodajmy, że z założenia była to osoba, do której problemy powinny być zgłaszane w pierwszej kolejności. Jak zaczął mówić, że będzie się wsłuchiwał w nasze głosy, to został wygwizdany, bo to nie była osoba, która wczoraj objęła swoją funkcję.
W którym miejscu stali przemawiający do tłumu?
Przed wejściem do biurowca było kilka stopni, na które mogli stanąć, żeby być lepiej widziani. W międzyczasie zostały wystawione głośniki z zakładowego radiowęzła, więc mieliśmy nagłośnienie. Przemawiający mówili dzięki temu do mikrofonu.
W którym momencie do strajkujących wyszedł dyrektor zakładu?
Na pewno nie od razu, ale jak zaczęły się przemówienia. Dyrektor Jan Czogała, który cieszył się autorytetem ludzi, zaapelował o spokój. Powiedział, że chce wysłuchać naszych postulatów, ale nie będzie rozmawiał z całym tłumem. Zaproponował, żeby każdy z wydziałów zgłosił swojego przedstawiciela. Kogoś, do kogo mamy pełne zaufanie. To była wtedy rzecz niezwykle ważna, wcześniej nie do pomyślenia. Ktoś chciał z nami rozmawiać.
Kogo wybrał Pana wydział?
Stanisława Jarosińskiego, który miał poważanie. Wiec przed biurowcem powtarzał się każdego dnia strajku. W protest najmocniej angażowały się osoby, które miały wtedy po około 30 lat.
Strajk w WSK Świdnik trwał cztery dni. Jak wyglądał ostatni dzień protestu?
Zostały spisane zobowiązania dla dyrekcji zakładu. My czekaliśmy przed budynkiem, a nasi przedstawiciele podpisywali dokument w sali konferencyjnej.
W jakie atmosferze to się działo?
Byliśmy wszyscy podekscytowani. Porozumienie kończące strajk zostało następnie odczytane przez zakładowy radiowęzeł. Dzięki temu każdy mógł je usłyszeć.
Co dla Pana osobiście było najważniejsze w wydarzeniach Lubelskiego Lipca?
To, że wszyscy byliśmy wtedy razem, w jednym miejscu. Udało się na te kilka dni zlikwidować podziały pomiędzy pracownikami pracującymi w biurze i pracownikami produkcji.