Kuchnia nocno-kawalerska
Staram się być kawalerem wegetariańskim. Raz w tygodniu organizm domaga się mięsa, poza tym zadowala się florą.
Nie jest kopernikańskim przewrotem twierdzenie, że kawalerowie nie przywiązują wagi do jedzenia.
Nie to, że jedzą byle co - raczej w ogóle nic , a jeśli już, to na mieście. Przychodzi jednak moment, że wszystkie sklepy są zamknięte, kawalera głód dopada i musi wybierać między stacjami benzynowymi, nocnymi fastfoodami i tym, co mu w lodówce zostało.
Staram się być kawalerem wegetariańskim, co oznacza, że raz w tygodniu mój organizm szczególnie domaga się mięsa, ale poza tym zadowala się florą, dającą złudne poczucie zdrowia. Lodówkę, pamiętającą jeszcze stan wojenny, najchętniej wyłączyłbym na zawsze, jedyną jej funkcją jest bezistotne chłodzenie kilku ketchupów i podobnych im sosów, które zakupiłem z nudów i których z pewnością nigdy nie wykorzystam do końca, mojego lub ich, a już na pewno nie przed upływem terminu przydatności do spożycia. Takie sosy, przeważnie nabyte w promocji, na ostatniej półce (np. sos barbecue) nie nadają się do niczego, no, chyba że w środku nocy zostaje się tylko z nimi i kaszą gryczaną, która jakimś cudem się uchowała w postaci samotnej saszetki, pozbawionej kartonika.
Wtedy, w kawalerze, to znaczy we mnie, budzi się koneser, architekt smaku. Sam barbecue bez sensu, powiadam, natomiast jest jeszcze cały garnitur dziwacznych innych produktów, np. mango-curry, ketchup zwykły, piekielnie ostry, majonez, no i oczywiście plik saszetek z ziołami. Bo co, jak co, ale zioła u kawalera zawsze są.
Gdy kasza się już ugotuje i zostanie przykryta ostatnim jajkiem sadzonym, w samotności rozpoczynam fascynujący proces mieszania smaków. W nadziei, że otrzymana mikstura doda tej prostej potrawie, gryczo-jajku, jakiś pierwiastek ludzki, żeby to nie była zwykła kasza-pasza, ale pełnoprawne dzieło sztuki.
I tak nic z tego nie wyjdzie, ale próbuję metodyczne. Dajmy na to ketchup w koniunkcji z majonezem - obrzydliwym może się zdać taki melanż, przede wszystkim ze względu na kolorystykę dwusosu, jego przygaszony róż, i na to, że zanim ten róż się stanie, to białe smugi z czerwonymi pasmami będą przypominać raczej obrażenia na froncie wojennym, niż barwy narodowe. Ja wiem z góry, że to się nie uda, ale dokapuję co jednej, to drugiej substancji w poszukiwaniu równowagi, a gdy już na nic się to zdaje, to szukam ratunku w tym, co mi w saszetkach zostało, np. w ziołach prowansalskich, estragonie (bo dlaczego by nie wrzucić do koszyka dwóch estragonów, tak na wszelki wypadek). Zmieniam się w nocną Magdę Gessler pomieszaną w jednym sosie z Robertem Makłowiczem - przyjmując ich grymasy profesjonalizmu. A nawet cmokania. To jest ślepy zaułek, sam chcę już tę kaszę zjeść z jajkiem sauté, ale nie mogę się poddać, zwłaszcza że odkrywam - gdzieś za kubkiem ze sztućcami, połówkę niewykorzystanej cebuli - która ma być moim zbawieniem ściętej głowy. Bo cebula nigdy do niczego dobrego nie doprowadziła.
Wiecie, jak ta uczta się skończyła? Wybitnie. Wiem jednak, że nigdy jej już nie powtórzę.