Zawiadomiłam prokuraturę, ale nie podjęli żadnych prób sprawdzenia tego, co mówię - Marlena Wiercioch z Głuchołaz opowiada o dekrecie Bieruta, warszawskich posesjach, dziwnych wyrokach i skupywaczach roszczeń.
Od 20 lat stara się pani o odzyskanie nieruchomości w Warszawie. Jak ta posesja znalazła się w posiadaniu pani rodziny?
Mój pradziadek Jan Bolesław Krasnodębski wyuczył się w Petersburgu hotelarstwa. Po zakończeniu nauki ok. 1900 roku przyjechał do Warszawy. Zaczął pracę w hotelu Bristol, który akurat był otwierany. Tam też poznał swoją przyszłą żonę Józefę Śliwińską, moją prababcię. Po ślubie w 1902 roku pradziadkowie przez pewien czas jako administratorzy prowadzili Hotel Polski przy ul. Długiej. Ponieważ byli pracowici i gospodarni, odkładali pieniądze i sukcesywnie zabrali się za własną działalność. Otworzyli dwie restauracje i bar na warszawskim Dworcu Głównym. W końcu za swoje oszczędności i pieniądze pożyczone od siostry kupili dużą kamienicę przy ul. Pańskiej 110. Dziś to środek Warszawy, obok ronda Daszyńskiego, w pobliżu biegnie druga linia metra.
W czasie kampanii we wrześniu 1939 roku z budynkiem coś się stało?
Nie, w kamienicy było spokojnie. W czasie okupacji dziadkowie działali w AK, babcia gotowała zupy dzieciom z leżącego w pobliżu getta. 1 sierpnia 1944 wybuchło powstanie. W kamienicy na Pańskiej mieszkała też wtedy moja babcia Joanna z moją 10-letnią wtedy mamą. Wszyscy siedzieli głównie w piwnicy z powodu ostrzału. 16 sierpnia 1944 roku pradziadek Jan Bolesław wyszedł na górę gotować herbatę. Jakiś snajper niemiecki go wypatrzył. Kiedy długo nie wracał, pozostali poszli go szukać i znaleźli nieżywego. Po śmierci pradziadka jeden z braci mojej babci, Zbigniew Krasnodębski, kanałami przeprowadził wszystkich z kamienicy na Powiśle.
A kamienica przetrwała powstanie?
Kiedy w sierpniu 1944 roku rodzina opuszczała dom, kamienica stała. Została zburzona później, nie wiem do końca, kiedy i przez kogo. Gdy 17 stycznia moja mama z babcią wróciły do Warszawy, to zobaczyły już zniszczony dom. Stały tylko zewnętrzne ściany.
W listopadzie 1945 roku wszedł w życie słynny dekret Bieruta w sprawie gruntów w Warszawie. Co faktycznie oznaczał dla właścicieli domów i gruntów?
Dekret Bieruta nie był tak straszny, jak dziś się wydaje. Przejmował na własność gminy Warszawa wszystkie grunty na terenie miasta. Argumentacja była prosta - stolica jest bardzo zniszczona, a dekret ma ułatwić jej sprawną odbudowę. To było sensowne rozwiązanie. Jeden z ostatnich artykułów dekretu przewidywał odszkodowania za nieruchomości, ale szczegóły postępowania - jak je naliczać i wypłacać - miały być rozstrzygnięte w późniejszych aktach wykonawczych. Do 1985 roku te przepisy wykonawcze się nie pojawiły. Dekret przewidywał też, że byli właściciele w terminie 6 miesięcy od „objęcia nieruchomości” przez zarząd miasta mogą złożyć wniosek o tzw. własność czasową, czyli dzisiejsze wieczyste użytkowanie swojego gruntu.
Jak wyglądało formalne obejmowanie nieruchomości?
Władze miały obowiązek sporządzić listę nieruchomości do objęcia, opublikować ją w Dzienniku Urzędowym, dokładnie określić jej adres, właścicieli, podać numer księgi hipotecznej. Potem przeprowadzano urzędowe oględziny nieruchomości. Po oględzinach w Dzienniku Urzędowym powinno się ukazać ogłoszenie o objęciu tej nieruchomości. Od tego momentu liczył się 6-miesięczny termin na złożenie wniosku o wieczyste użytkowanie. Byli właściciele powinni być o tym zawiadomieni przez gminę „w miarę posiadania ich adresu”. Taka procedura postępowania trwała tylko kilka miesięcy, bo okazała się bardzo kłopotliwa dla władz. Po kilku miesiącach ukazało się drugie rozporządzenie i procedurę uproszczono. Publikowano wykazy całych obszarów leżących pomiędzy wskazanymi ulicami. W 1948 nie chciało się władzom robić nawet ogłoszeń „obszarowych”, więc wydano trzecie rozporządzenie. Wszystkie dotychczas nie objęte przez gminę Warszawa nieruchomości w mieście stały się jednorazowo „objęte”.
Teoretycznie dekret dawał właścicielom szansę na zachowanie swoich nieruchomości w wieczystym użytkowaniu. Pani rodzina z tego skorzystała?
Właściciele musieli wiedzieć, że ich domy zostały objęte na własność gminy, żeby zdążyć w terminie złożyć wniosek o wieczyste użytkowanie. 20 lat interesuję się sprawami Warszawy i nigdy nie spotkałam się z informacją, że ktoś został zawiadomiony. Części udało się jednak zdążyć z wnioskiem, choć nie było przypadku, żeby komuś takie prawo po wojnie przyznano. To jednak było bardzo istotne dla późniejszych szans na odzyskanie posesji.
Pani prababcia wiedziała, że taka procedura toczy się wobec jej kamienicy?
Nie. Ta nieruchomość została przejęta w pierwszej kolejności, pod władzą pierwszego rozporządzenia. Prababcia nie została o tym zawiadomiona. Przepis mówił, że urząd musi zawiadomić właściciela „w miarę posiadania adresu”. Prababcia była osobą bardzo praktyczną, całe lata prowadziła interesy. Zanim jeszcze Bierut wydał dekret, wystąpiła do Biura Odbudowy Stolicy z zapytaniem, czy może zacząć dom odbudowywać, i podała do korespondencji swój bieżący adres w Warszawie. O wielu okolicznościach dowiedziałam się dzięki odnalezionym w archiwach dokumentom. W archiwalnej teczce budynku znalazłam odpowiedź, jaką wtedy wysłano do babci na ten adres. Urząd znał więc jej adres i mógł wysłać zawiadomienie.
Jakie to miało znaczenie dla starań rodziny o zwrot posesji?
Kiedy w 1997 roku zaczęliśmy próby reprywatyzacji, to dowodziliśmy, że przejęcie nieruchomości w 1947 roku było niezgodne z procedurą. Wystąpiłam do urzędu miasta z szeroką argumentacją prawną i wnioskiem, aby uznano objęcie za nieskuteczne. Domagałam się, aby teraz ponownie opublikować ogłoszenie o objęciu nieruchomości, wyznaczyć nowy termin objęcia, po którym rodzina mogłaby składać wniosek o wieczyste użytkowanie. Ten nasz wniosek przeszedł bardzo długą drogę prawną i wreszcie wylądował w Naczelnym Sądzie Administracyjnym, gdzie został odrzucony. Pani sędzia sprawozdawca w ustnym uzasadnieniu stwierdziła, że nasz dowód jest bardzo logiczny i tak właściwie powinno to wyglądać. Ale sąd nie może wydać pozytywnego wyroku w tej sprawie, bo po nas przyjdą inni. Wtedy mnie to zdziwiło. Teraz trochę mniej mnie to dziwi.
Przed 1989 rokiem rodzina interesowała się nieruchomością?
Brat mojej babki Tadeusz Krasnodębski bardzo się interesował. W latach pięćdziesiątych napisał pytanie do urzędu, czy można to jakoś zagospodarować. Odpisano mu, że tam będzie rozbudowywany Dom Słowa Polskiego. Dopiero wtedy też rozebrano powojenne ruiny i wyczyszczono teren. W latach siedemdziesiątych pewien pan bezprawnie postawił tam warsztat samochodowy. Wybudował barak, sprowadzał samochody do naprawy. Zawarł kilkuletnią dzierżawę z urzędem, którą potem przedłużano na 2 czy 5 lat. W 1997 roku, kiedy zaczynał się już boom reprywatyzacyjny, właściciel warsztatu wystąpił do dzielnicy Wola o wieczyste użytkowanie tego gruntu.
Prezydent spytałam, jak to jest, że spadkobiercy nie mogą odzyskać własności, a pośrednicy tak. Spytała, czy mam to nagrane...
Zarząd dzielnicy wystawił na przetarg 30-letnią dzierżawę, ale w ogłoszeniach nawet nie opisano dokładnie adresu posesji. Nikogo z rodziny znowu nie zawiadomiono, choć mielibyśmy prawo pierwszeństwa. Ja się o tym wszystkim dowiedziałam kilka miesięcy później, gdy już przetarg został unieważniony. Kiedy dzierżawy się skończyły warsztat jeszcze przez 12 lat działał na tej działce bezumownie.
Jak długo czekaliście na definitywne zakończenie sprawy o zwrot posesji na podstawie dekretu Bieruta?
Te wszystkie procedury trwały bardzo długo. Alternatywnie złożyliśmy wniosek o wykupienie posesji na zasadzie pierwszeństwa przez byłych właścicieli lub ich spadkobierców, gdyby się ostatecznie okazało, że nasz wniosek o zwrot dekretowy nie wypali. W międzyczasie jednak zaczęli się do nas zgłaszać ludzie, którzy chcieli od nas kupić roszczenia.
Skąd wiedzieli, że jesteście spadkobiercami?
Załatwiając sprawy w wielu miejscach, zostawiasz swoje ślady, adres, numer telefonu. Trudno powiedzieć, kto to przekazywał na zewnątrz. W środowisku już się mówiło o „skupywaczach roszczeń”. Zresztą jeden z kierowników byłego Biura Gospodarki Nieruchomościami Mariusz P., który niedawno został aresztowany, mnie osobiście przestrzegał, żeby się nie dać nabrać, że trzeba poczekać na wypłatę odszkodowań, bo pieniędzy jest za mało, budżet nie wytrzymuje, ale spadkobiercy dostaną odszkodowania, tylko za parę lat.
Jak wyglądał kontakt ze skupowaczami?
Bardzo grzecznie. Dzwoniło biuro pośrednictwa nieruchomości czy kancelaria prawna. Kiedyś ktoś mnie poprosił na rozmowę. Pojechałam na nią z moją mamą i jej bratem. Z drugiej strony usiedli młodzi ludzie, przed trzydziestką. Mówią, że chcą kupić nasze roszczenia do nieruchomości na Pańskiej. Zaproponowali ok. 5 procent wartości posesji, ale kwota i tak była poważna. Moja mama pyta ich: Nie rozumiem, skoro nie ma wniosku o wieczyste użytkowanie tego dekretowego, to wy też tego nie odzyskacie! Na to jeden z nich przyznał: Proszę pani, to nie jest dla nas przeszkodą. Odzyskamy to bez wniosku. Mamy w urzędzie wydeptane ścieżki. Nie takie sprawy załatwialiśmy. Odmówiliśmy im. Mama doszła do wniosku, że tym bardziej nie sprzedamy roszczeń, a o sprawie powiadomimy prezydent Warszawy Hannę Gronkiewicz-Waltz, żeby wyjaśniła, jak to możliwe, że ktoś w urzędzie załatwia sprawy niemożliwe dla innych. W 2007 roku umówiliśmy się na wizytę do pani prezydent Warszawy. Uczestniczył w niej jeszcze jeden pan. Dopiero potem dowiedziałam się, że to był Jakub R., wicedyrektor Biura Gospodarowania Nieruchomościami, którego ostatnio aresztowano w pierwszym rzucie. Mama zapytała wprost: Jak to możliwe, że my, spadkobiercy, nie możemy tego odzyskać, a pośrednicy mogą? A pani prezydent na to pyta, czy mamy dowód na tę rozmowę, czy ją nagraliśmy. Nie? No to szkoda! To był cały komentarz do sprawy, poza informacją, że pan dyrektor biura zajmie się naszym wnioskiem. I chyba faktycznie się zajął, bo sprawa przyjęła zadziwiający przebieg.
To znaczy co się stało?
Naszą nieruchomością niespodziewanie zainteresowała się Międzykościelna Komisja Regulacyjna przy MSWiA, która miała za zadanie rozpatrywać wnioski o restytucję bezprawnie zagarniętego po wojnie mienia innych kościołów. 15 maja 2009 roku parafia ewangelicko-reformowana w Warszawie wystąpiła do komisji o zwrot swoich dawnych nieruchomości na Lesznie. Część oddano im w naturze, ale druga część została już zagospodarowana trwale i nie można jej było fizycznie zwrócić. Alternatywnie można było parafii zapłacić albo dać nieruchomość zamienną. I parafia wskazała, że chce uzyskać posesję przy Pańskiej 110. 11 sierpnia 2009 Międzykościelna Komisja Regulacyjna wystąpiła do urzędu miasta o informację na temat tej działki. Miasto odpowiedziało, że w toku jest sprawa zwrotu poprzednim właścicielom, poza tym jest kilka naszych wniosków o pierwszeństwo nabycia. Nawet nie czekając na te wyjaśnienia z urzędu miasta, 18 września 2009 roku parafia podpisała u notariusza wstępną umowę sprzedaży posesji na Pańskiej 110 z firmą Apollo Invest. Z urzędu miasta zadzwoniono wtedy do mnie, żebym ratowała sytuację, bo miasto nie ma żadnego wpływu na to, co komisja międzykościelna zrobi z działką.
W tym czasie nadal trwało rozpatrywanie waszego wniosku o zwrot posesji z powodu złamania procedury dekretowej?
4 stycznia 2010 miasto kolejny raz odmówiło nam prawa wieczystego użytkowania nieruchomości. Zaczęliśmy się odwoływać do Samorządowego Kolegium Odwoławczego i już po trzech miesiącach SKO odrzuciło naszą skargę. Zaskoczyło mnie to tempo, bo w Warszawie czeka się na takie decyzje SKO około roku. Ktoś to musiał „popychać”. Odwołaliśmy się do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. 3 grudnia 2010 już było po wyroku WSA, oczywiście negatywnego dla nas. Skierowaliśmy sprawę do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Kiedy jednak wystąpiłam do WSA o uzasadnienie postanowienia, pani mecenas parafii poprosiła mnie o kontakt.
Czego chciała?
Mieliśmy kilka spotkań w kancelarii pani mecenas. Przedstawiono nam bezpośredniego pełnomocnika parafii - Elżbietę S. To ona zaproponowała mi 800 tys. zł za to, że nie złożę kasacji do NSA i przepiszę na nich wszystkie roszczenia odszkodowawcze.
Sędzia w NSA powiedziała, że nasz dowód jest logiczny, ale sąd nie wyda pozytywnego wyroku, bo „po nas przyjdą inni”
Absolutnie się nie zgodziłam. Mówię do niej, że sprawa jest w sądzie i nie wiem, jak się skończy. A ona na to: Ja dobrze wiem jak się skończy. Jestem biegłym sądowym. Nawet nie macie po co składać kasacji. Albo pani bierze te 800 tys. zł, albo nic nie będziecie mieć! Poczułam się szantażowana i skończyłam tę rozmowę.
Co się działo dalej w sądzie?
NSA odrzuciło naszą skargę, tak jak to przewidywała pani pełnomocnik. To wtedy sędzina powiedziała, że nasz wywód logiczny jest prawidłowy, ale gdyby naszą sprawę załatwić pozytywnie, to przyjdą inni. Niedługo po tym wyroku, 7 czerwca 2013 roku Międzykościelna Komisja Regulacyjna ustanowiła prawo wieczystego użytkowania działki na Pańskiej 110 dla parafii ewangelicko-reformowanej. Mnie nawet nie chcieli pokazać akt sprawy.
Mogła się pani odwołać?
Próbowaliśmy to zaskarżyć do sądu administracyjnego, ale tam uznali się za niewłaściwych i skierowali nas do sądu cywilnego. Wystąpiliśmy jednak o odszkodowanie i ciągle czekamy na rozstrzygnięcie.
A co się dzieje z nieruchomością na Pańskiej?
Została błyskawicznie sprzedana przez parafię spółce Apollo Invest, która miała już wykupione sąsiednie działki. Teraz jest tam chyba trzeci właściciel. Podobno już się tam zaczęła budowa. Szans na odzyskanie nieruchomości nie mamy już żadnych.
Zawiadamiała pani prokuraturę o swoich podejrzeniach, że dochodzi tu do działalności przestępczej?
Zawiadomiłam prokuraturę po orzeczeniu komisji międzykościelnej. Odmówili mi wszczęcia postępowania, a sąd to utrzymał. Poprosiłam o wgląd do akt sprawy. Nie było w nich żadnego śladu, żeby prokurator wykonał jakiekolwiek czynności sprawdzające. Zlecono tylko policji przesłuchanie mnie.
Zabiegając o swoją sprawę, miała pani kontakt z innymi byłymi właścicielami nieruchomości w Warszawie. Jak ich sprawy się kończyły?
Staraniami o zwrot najczęściej zajmują się w rodzinie osoby na emeryturze. Wiedzą, że po dziadkach coś pozostało, mają też czas na chodzenie po urzędach. W pewnej chwili trafiają na ogłoszenie, że jakieś biuro nieruchomości czy kancelaria prawna pomaga odzyskać nieruchomości w Warszawie. Idą, pokazują swoje dokumenty i pytają: Panie mecenasie, co z tego będzie? A pan mecenas na to: Muszę się zapoznać, dotrzeć do akt w mieście. Dajcie mi pełnomocnictwo. Sprawdzę, a najwyżej potem będziecie mi płacić. Prawnik ogląda akta i sprawdza, co się da uzyskać. A potem kontaktuje się ze spadkobiercami i mówi przekonująco: Proszę państwa, sprawdziłem. Straszne problemy, bo nie ma ustawy reprywatyzacyjnej. Nie wiadomo, co z tego będzie. Państwo jesteście starsi, chcielibyście coś z tego skorzystać. Może zgodzicie się sprzedać roszczenia za 100 albo 50 tysięcy? Dla emerytów to jest majątek. Taki nabywca roszczeń wybiera to, co jest do załatwienia, składa wniosek, czeka spokojnie i dostaje. Urzędnicy w Warszawie opowiadali mi, że przychodzi potem taki mecenas z aktem notarialnym, że kupił roszczenia, i oni z bolącym sercem muszą mu zwrócić nieruchomość albo zapłacić odszkodowanie.
I to jest zgodne z prawem!
Tak. Urzędnicy warszawscy sami naciskali, żeby ograniczyć ten proceder. Jakieś pięć lat temu w ustawie zmieniono zapis, że prawa mają nie „następcy prawni”, ale spadkobiercy byłych właścicieli. Jeden z urzędników opowiadał mi o nieruchomości koło placu Zamkowego. Roszczenia chciał kupić pewien prawnik, ale potem zmieniła się ustawa, że dostają spadkobiercy. Więc ten prawnik kupił notarialnie cały spadek i przyszedł po zwrot nieruchomości. Innym problemem są prawnicy, którzy przyjmują do prowadzenia sprawy odszkodowawcze, całe lata nic kompletnie nie robią, bo sprawa w urzędzie jest załatwiana albo czeka w kolejce na wypłatę odszkodowania. I kiedy już zapada decyzja odszkodowawcza, mecenasi przychodzą po swoją prowizję.