Sikając pod wiatr. Felieton Krzysztofa Szubzdy
Ostatnio przeglądałem ofertę wczasów nad Bałtykiem i powiem szczerze: PR-owo brzmi to fatalnie. Jak można zapraszać ludzi do Mrzeżyna? Pewnie jest to cudowna miejscowość, ale przyznajcie, że na sam dźwięk słowa „Mrzeżyno” wszystko zaczyna swędzieć. Mrzeżyno to świetna nazwa, ale dla choroby skóry, nie dla nadmorskiego zakątka. Z innymi nadbałtyckimi kurortami jest tylko gorzej. Weźmy Trzęsacz. To też pewnie piękne miejsce, ale wyobraźnia nie podsuwa zbyt zachęcających skojarzeń. Z tych samych przyczyn wciąż niepopularne są wyjazdy do Żarnowca. Urokliwe historyczne miasteczko, położone nad morzem i nad jeziorem jednocześnie, a jednak ruch turystyczny konsekwentnie je omija. Elektrownia jądrowa niby nie powstała, ale kto wie czy złowiona tam ryba nie zacznie w nocy świecić. Nazwa „Żarnowiec” jest PR-owo skażona, choć wzięła się od sarny, która ocaliła księcia Sambora. Może warto wrócić do starej nazwy „Sarnowiec”? Jest bardziej eko. A najlepiej nazwać to miejsce jeszcze ponętniej. Na przykład Szczęśliwe Sarny. To mogłoby przyciągnąć turystów.
Kiedyś podróżowałem pociągiem wzdłuż wybrzeża Sycylii i z nudów tłumaczyłem sobie nazwy kolejnych miejscowości: Gioiosa Marea (Radosny Przypływ), Torre del Lauro (Wawrzynowa wieża) Campofelice (Szczęśliwe pola). I to jest PR! U nas nazwy są co najmniej dziwne: Dziwnowy, Dziwnów, Dziwnówek i Dźwirzyno. Lubimy też w nazwy topornie brzmiące, przytłaczające niepotrzebnym ciężarem. To nam podnosi rangę miasteczka. Pogorzelica, Niechorze, Sarbinowo... To brzmi znacząco. Aż chce się dokończyć „Cześć ich pamięci!”. Bo brzmi to bardziej jak apel poległych niż lista nadmorskich zakątków. Nie mówiąc już o Łazach i Rowach. Bo takie nazwy też mamy. Na górze Polski – Rowy, na dole – Rysy.
My też mamy Rowy w gminie Kleszczele. I jedna, i druga nazwa mało przyciąga. Szczególnie latem. Szczególnie matki z dziećmi Kleszczele mogą nie przyciągać. O wiele lepiej, zwłaszcza zachodniemu uchu, kojarzy się Hajnówka. „Hi” to popularne pozdrowienie, „high” to popularny stan euforii. Dalej są co prawda dziwnie dźwięki, ale początek jest obiecujący.
Nie ma co ukrywać, oprócz pięknej nazwy „Białowieża” (przywodzi na myśl białą wieżę) i Augustowa, który kojarzy się Polakom z królem, a Anglikom z sierpniem, nasze nazwy nie chcą jakoś wpadać w ucho i nie budzą pozytywnych skojarzeń. No i efekt jest jasny – zagraniczni turyści jeżdżą głównie do Białowieży i Augustowa. Przecież żaden Niemiec nie przyjechałby do Świerży-Kiełczy, bo nie umiałby się nawet pochwalić, gdzie był. Kiedyś dostałem zaproszenie, by wpaść tam na jakiś piknik. Dwa dni wbijałem sobie tę nazwę do głowy i jakoś mi się nie uleżała. Wreszcie pytam organizatora, jak tam dojechać i słyszę coś w tym stylu: – Świerże-Kiełcze są między Zarębami-Warchołami i Gaczkowem. Tylko jak będzie pan jechał przez Przezdziecko-Lenarty, to w Grzymkach-Dworakach nie skręca pan na Czyżew-Sutki, bo w Kuleszkach-Nienałtach jest zerwany most. To najlepiej za Skłodami-Piotrowicami za olszyną, jak będzie duży kamień to w prawo na Szulborze-Koty.
Myślę, że gdzieś między Szulborzami-Kotami a Kępistymi-Borowym powinna znajdować się siedziba NASA. Przez najbliższe sto lat nikt by ich nie namierzył.
A tak w ogóle sprawdziłem przed chwilą, jakie zagraniczne zakątki najchętniej wybierali w tym roku Polacy i czy wydźwięk nazwy mógł mieć jakieś znaczenie. No i proszę, na szczycie tabeli są Zakhyntos, Kreta, Kos i Kanary. Wszystkie nazwy coś Polakowi mówią. No, może Kanary nieco przerażają. Ale tylko gapowiczów. Kos brzmi swojsko, Kreta też da się polubić. A Zakhyntos brzmi jak zakątek, ale po grecku. Dalej plasują się Złote Piaski i Słoneczny Brzeg, no i Hurghada. Mnie Hurghada kojarzy się z moim proboszczem, który zawsze napominał: „Ja tu kazanie mówię, a chór gada”. Czyli też jest potencjał w nazwie.
Myślę, że wciąż nieodkrytymi rajami o ogromnym potencjale PR-owym są Warka i Leżajsk. Warto odkryć, gdzie leżą. Nie tylko w lodówce.
Kiedy w Białymstoku następowały przenosiny dwóch ważnych bibliotek nie przypuszczałem, że kryje się za tym koncept daleko bardziej wnikliwy niż tylko roszada o podłożu ekonomicznym. Uniwersytet przeprowadził się wówczas ze Skłodowskiej do kampusu, Książnica Podlaska z Rynku Kościuszki na Skłodowskiej, zaś na miejscu po Książnicy umościł się Urząd Marszałkowski. Konkretnie Departament Rolnictwa i Obszarów Rybackich. Chciałbym poznać nazwisko genialnego stratega, który już wtedy przewidział, że Białystok będzie powoli przekształcał się w ośrodek z silną żeglugą, a więc i aspiracjami rybołówczymi, i warto wyeksponować departament od ryb reprezentacyjną lokalizacją.
Żona, z którą przebywaliśmy na obok dawnej loży masońskiej, czyli obecnie właśnie filii tematycznej urzędu marszałkowskiego, zamarzyła, że chciałby pojechać do Wenecji. Rzeczowo i z paniczną myślą o pieniądzach, które i tak znikają z konta w dzień wypłaty, załatwiłem jawną sugestię wyciągając przed siebie dłoń: „O! Widzisz. Tylko wypowiedziałaś życzenie i już zaczyna kropić”.
Nie każdy jednak lubi Wenecję. Za tegorocznymi, efektownymi podtopieniami do dzisiaj niosą się gromy. To radni z klubu PiS ciskają pioruny w stronę prezydenta miasta, że po pierwszej burzy nie załatwił z powrotem przedostatniego klimatu. Mają jednakowoż rację, że polityka urbanistyczna magistratu potężnie przyczyniła się do zrobienia ze stolicy województwa aquaparku. Upodobanie władz do niewsiąkliwych nawierzchni jest wręcz przysłowiowe i znajduje odzwierciedlenie w często przywoływanym skrótowym podsumowaniu licznych kadencji Tadeusza Truskolaskiego: „asfalt i beton”.
Czuję się zobowiązany, żeby jednak przestrzec przed nadmiernymi naciskami i zbyt pochopnymi rozwiązaniami. Najłatwiejszym jest natychmiastowe wylewanie wody z miasta i zalanie hektarów poza granicami. Ale najbardziej perspektywicznym wydaje się przetrzymanie jej u siebie i systematyczne upuszczanie. Oznacza to przygotowanie przestrzeni, gdzie woda mogłaby się swobodnie gromadzić. Poniekąd tak się dzieje (dziękujemy właścicielom niektórych piwnic, garaży i lokali w podpiwniczeniach, że wypompowują wodę powoli), ale na zbyt małą skalę.
Kiedyś do Budżetu Obywatelskiego złożyłem projekt budowy podziemnych zbiorników na deszczówkę, którą później podlewano by miejską florę. Urzędnicy odrzucili go, bo „nie należy do zadań własnych gminy”. Niech no teraz to powtórzą...
Będę zachęcał, żeby – oprócz takich lub innych zbiorników – wykorzystać także nieco inną taktykę: budować dachy przystosowane do nasadzenia zieleni i magazynowania pewnej ilości opadów. Wystarczy, że gleba na wierzchu budynku przyjęłyby 10 cm deszczu, a przez rynny nie wyleciałaby podczas ostatnich burz ani jedna kropla. Przy innej okazji proponowałem, żeby zmniejszyć podatki od nieruchomości za te obiekty, które mają porośnięte dachy. Byłaby to też dobra sposobność, żeby Białystok powrócił na drogę zarabiania na opinię zielonego miasta, a nie budowania nowej marki, opartej na wodnych atrakcjach.