Krzysztof Szubzda. Przegląd schorzeń lotniskowych
Sikając pod wiatr. Felieton Krzysztofa Szubzdy
Latając samolotem można się nabawić wielu groźnych chorób i to innych niż myślisz.
Pierwsza z rzeczy, która przyszła Wam do głowy, to pewnie jetleg czyli rozbicie dobowego rytmu snu wskutek przebywania w różnych strefach czasowych. Ale jetleg to tylko początek problemów. Z resztą, żeby mieć jetleg nie trzeba latać, wystarczy urodzić dziecko lub pójść do trzyzmianowej pracy.
Do poważniejszych chorób należy na przykład: lordoza. Polega to na tym, że po wejściu na terminal lotniczy czujemy się bardziej ważni. Wypowiadamy się wolnym głosem i trochę lepszą polszczyzną. Mój kumpel, który zwykle mówi tak, że nie mogę go zacytować (więc się domyślacie), gdy odbiera telefon na lotnisku peroruje szlachetnym głosem:
– Przepraszam jestem na lotnisku w drodze do Madrytu, gdzie zatrzymam się w hotelu Rex.
Nawet na żonę krzyczy się w sposób elegancki. A że żona też jest na lotnisku to przyjmuje opiernicz z godnością dystyngowanej damy.
Druga choroba to torbica. Uaktywnia się zawsze przy taśmie z bagażami. Polega na natrętnym przypuszczeniu, że nasz bagaż znowu, na pewno przyjedzie jako ostatni. Bardzo popularna. Też na to choruję.
Odkąd na pokład samolotów zabroniono wnoszenia własnej wody, spora część pasażerów zachorowała na hydrokompulsję, czyli trudną do odparcia potrzebę przemycenia chociaż troszeczkę wody. Zwykle próba zakończona jest niepowodzeniem i kompulsywnym wypijaniem jak największej ilości wody tuż przed konfiskatą butelki. Niektórzy próbują przemycić parę łyków w butelce, albo jeden haust w ustach. Całe szczęście, że większość z nas nie ma pokusy, by przemycić na pokład chociaż odrobinę zakazanych materiałów wybuchowych. Choć z drugiej strony są już pierwsze marki smartfonów uznane za materiały wybuchowe, które można wnosić, ale nie wolno doprowadzać do wybuchu. Na pewno nie można wnosić baloników. Kiedyś mojej córce skonfiskowano balonik. Strażnik wyjaśniał, że nie wiadomo, co jest w środku. Nie pomyślałem o tym, że młoda mogła go wypełnić gazem musztardowym albo cyjanowodorem i zaraz po stracie, przyłożyć go do nosa pilota i zażądać wydania wszystkich chipsów i awaryjnego lądowania w Disneylandzie.
Dość często dotyka nas choroba, którą nazwałem „zaburzenie wolnocłowe” (po angielsku duty-free disorder). Jest to nieopanowany przymus węszenia po sklepie wolnocłowym w poszukiwaniu nieistniejącej różnicy cen. Przymus jest czasem tak silny, że ludzie kupują nawet po zawyżonych cenach, byleby tylko skorzystać z... „okazji”
Snobizm turbulencyjny. Polega na przechwalaniu się, kto przeżył większe turbulencje i się nie bał. Szczególnie chętnie chorujemy na tę chorobę przy kimś, kto leci po raz pierwszy. Uwaga: łatwo zaraźliwe. Bardzo podobną chorobą jest przechwalanie się, kto kupił tańszy bilet. Gdyby wszyscy ludzie latali w tych cenach, w których twierdzą, że latają, to wszystkie linie lotnicze dawno by ogłosiły bankructwo. Na szczęście samolotami latają jeszcze biznesmeni i politycy. Zwłaszcza Ci ostatni mają zdolność do wynajdowania zadziwiająco drogich lotów (no chyba, że wzięli wcześniej pieniądze z Sejmu na podróż samochodem). Zawsze mnie zastanawia, jak to możliwe, że na każdym portalu podróżniczym normą są bilety do Bangkoku czy Nepalu za 600 zł, a w oświadczeniach o kosztach przelotu posłów wyprawa do Mińska kosztuje 2 tysiące. Za takie większe pieniądze blogi podróżnicze kalkulują już ekonomiczne wyprawy dookoła świata.
Najpopularniejszą chorobą wewnątrzsamolotową są problemy ze spółkowaniem, czyli dzieleniem tej samej półki na bagaż ręczny. Odkąd tanie linie wprowadziły większe opłaty za bagaż dodatkowy wszyscy latamy tylko z bagażem podręcznym. Z definicji powinna się tam zmieścić tylko książka, portfel i chusteczki, ale pomysłowy Polak mieści tam ubrania na dwa tygodnie, namiot, materac i sprzęt do wspinaczki. Potem wszyscy wciska to na wąziutką półeczkę nad głową, a w wielkim luku bagażowym na dole hula wiatr i dwa listy lotnicze.
Zdiagnozowałem też tak zwany „syndrom stójkowego”, czyli silną potrzebą stania, kiedy samolot kołuje po wylądowaniu. Normalnie ludzie nie lubią stać. Na przykład w autobusach problemem jest to, że każdy chce usiąść. W samolocie każdy ma miejsce siedzące, więc może, a nawet w czasie kołowania powinien siedzieć, ale stoi.
Z dyskretniejszych chorób zauważyłem też „zespół cichej ekscytacji na bramce kontroli bezpieczeństwa”. Dotyczy on głównie niektórych pań (głównie po czterdziestce), które idą do kontroli, a na bramce stoi rosły, czarnoskóry strażnik. Oficjalnie na twarzy maluje się oburzenie, ale roziskrzone oczy mówią wszystko.
Było wyrokiem, który ciążył nad polskim taborem od przynajmniej dwudziestu paru lat. Jeszcze uczęszczając do „kolejówki” (był to mniej więcej czas strajku białostockiego MPK i wielkiej gołoledzi) słyszałem o posunięciach PKP w tym zakresie. Trzeba było pokolenia, żeby nowoczesność sprzed ćwierćwiecza trafiła na krajowe tory. Między innymi dzięki niej podróż z Białegostoku do Gdańska trwa poniżej 5 godzin. Najpierw Dartem do Warszawy, a później Pendolinem – jak strzałą – niemal wprost do słonej wody. Mimo ryzyka wodowania pokusiłem się na tą perspektywę i z żoną wybraliśmy się nad morze.
Najpierw – przy okienku naszego dworca – zapytałem panią kasjerkę, czy ona z małżonkiem też jadą z nami, bo cena biletu była taka, jakby doliczono jeszcze jedną parę. Na szczęście dla funkcjonariuszki PKP oraz jej ślubnego, nie wybrali się oni na wspólną wycieczkę. Okazało się bowiem w Warszawie, gdzie mieliśmy wsiąść na pokład kolejowego ścigacza, że jest on... opóźniony. Zaczęło się od 30 minut. Siedzieliśmy na dworcu Wschodnim i patrzyliśmy na przyrastającą liczbę przy skrócie „opóźn.”, a szefowie od pociągów tarzali się tymczasem ze śmiechu. Nie był to rzecz jasna wyjątek. Przez świetlne tablice tu i tam przewijały się notki o przesuniętej godzinie przybycia składu. Ponuracy dowodzą, że to kiepskie zarządzanie jest powodem podobnych, licznych zdarzeń, ale wydaje mi się, że jednak poczucie humoru i upodobanie w żartach. Nie wykluczam też konserwatywnego przywiązania do bogatej, rodzimej tradycji transportu szynowego, w tym legendarnej niepunktualności. Gdyby szefowie byli słabi, ktoś by się chyba przez te kilkadziesiąt lat w końcu połapał i coś z tym zrobił.
Ale za to nasze szczęście było przeogromne, gdy mogliśmy w końcu opuścić dworzec z ławkami bez oparć, od których bolą kręgosłupy. Droga z Warszawy upłynęła pod znakiem przeglądu reklam kolejowych, których festiwal odbywał się właśnie w pociągu. Żeby dobrze zaprezentować prace konkursowe zrezygnowano na ten czas z wyświetlania na podsufitowych ekranach jakichkolwiek informacji użytecznych dla pasażerów. Gdyby ktoś chciał się dowiedzieć gdzie jest i kiedy dotrze na miejsce, od tego ma przecież smartfona z GPS-em i internetem.
Siła Pendolino tkwi w „wahadełku” – urządzeniu, które pozwala z dużą szybkością pokonywać łuki. Ono gdzieś tam się w trzewiach żelaznej bestii przekręca, zmienia punkt równowagi i przez to skład mknie, nie wypadając z torów. Niestety trasa na wybrzeże nie jest chyba za dobrze dostosowana do futurystycznych możliwości ekspresu. Ma po prostu za mało zakrętów, przez co ten nie ma jak wykorzystać ruchomego balastu. Tak przynajmniej zgaduję, bo pociąg systematycznie powiększał opóźnienie.
Dla porównania wracaliśmy zwykłym „pośpiechem”, w starym stylu, z przedziałami, bez monitorów, z zafajdanym, wyschniętym jak Sahara wychodkiem. Ponad dwukrotnie taniej, czas przejazdu ten sam, tylko zapach nieco inny i nie dają soczku. Ale soczku nam nie szkoda – za to co zaoszczędziliśmy, moglibyśmy spokojnie kupić po faszerowanym szczupaku i szampanie.