Krzysztof Szubzda: Dlaczego zabiliśmy szamana?
Ludzie oprócz jedzenia, powietrza i spania, potrzebują też porżnąć czasem głupa, przegiąć pałę, wypuścić z siebie parę, lub najzwyczajniej się ześwinić. Potrzebujmy wyrzucić z siebie, jeśli się czegoś za dużo nazbiera, uzewnętrznić coś, co się zbyt długo skrywa, pożyć sobie na opak, bez teczki, dress-code’u i innych kulturowych głupstw.
Jeśli tego regularnie nie robimy, zaczynają się poważne problemy. Wiemy z telewizji i otoczenia, że ludzie zbyt zamknięci w kokonie swoich ról, w szponach powagi, na cokole nienaruszalnego autorytetu w pewnym momencie nie wytrzymują i robią coś niewyobrażalnie głupiego. Skromny notariusz ucieka wtedy z ukraińską kochanką w Alpy, niepozorna bibliotekarka katuje psa, a bogobojny ksiądz jedzie do gejowskiego klubu w Berlinie. Jeśli cokolwiek pracuje non-stop bez wentylacji, musi się przegrzać lub wybuchnąć. I po to właśnie wymyślono karnawał, bo te wszystkie głupoty zrobić na wesoło, bezpiecznie i bez poważnych konsekwencji.
Dla naszej natury zabawa jest istotna i nieunikniona. Udawanie, że jest inaczej grozi zawsze katastrofą. Nie tylko ludzie, ale wszelkie normy społeczne i zasady moralne też wymagają stałego przewietrzania. A co przewietrza zaśniedziałe kruchty religijnych schematów lepiej niż żart czy profanacja? W średniowieczu, gdy religia była traktowana naprawdę poważnie było miejsce na błazeńskie liturgie na karnawałowym rynku. Władza też wiedziała, że musi ją oczyszczać i przewietrzać kpina mądrego błazna. Inaczej władca mógłby zapomnieć, że cała jego rola to fasada, a podział na rządzących i rządzonych to tylko umowa.
Dzisiaj też próbujemy wentylować swoje skostniałe mózgi i zastygłe szablony instytucji, ale chyba robimy to źle, bo karnawał sączy się przez cały rok i na różne sposoby. I nikt, nie wie, gdzie się kończy zabawa, a zaczyna powaga. Bawimy się pracując, pracujemy bawiąc się, przez co wszystko staje się powszechnie dostępne, ale niskowartościowe jak przekąska z automatu. Moi starsi koledzy z dzielnicy mówili: „nie ma co smrodzić sobie gęby jednym piwem dziennie, trzeba to zrobić raz na jakiś czas, ale porządnie”. Tak chyba był pomyślany karnawał. Raz na rok, na przednówku, gdy przyroda spała sobie pod grubą kołdrą śniegu, nie było więc roboty w polu, świąt w kościele, uroczystości w państwie i robiła się taka sympatyczna dziura w czasoprzestrzeni. I na jasnych, zdrowych warunkach mogliśmy sobie odreagować, sponiewierać się i zatracić, po to by potem znów mieć siły żyć w świecie reguł, świętości i norm społecznych. Taki zdrowy i terapeutyczny karnawał był też przez pewien czas uznawany za równoprawny okres liturgiczny. Przecież, żeby dobrze przygotować się do Wielkanocy potrzebny był post, a żeby dobrze przygotować się do postu potrzebny był karnawał. Proste!
Wszystkie starożytne kultury miały swoje bachanalia, podczas których ludzkość urywała się ze smyczy zasad. Porządku pilnował zawsze jakiś szaman, druid, czy inny kapłan. Dbał o bezpieczną podróż z krainy szaleństwa do krainy ładu. Pilnował naszej świadomości lewitującej w odmienne stany, dawkował środki odurzające i gasił przed świtem ognisko wzywając nas do powrotu. Niestety, trudne obowiązki szamana dostały się z czasem w coraz mniej kompetentne ręce wiejskich guślarzy, wątpliwych mędrców. A potem już było tylko gorzej. Ucieczkę od codzienności organizowali nam weselni wodzireje, brygadziści, kaowcy, kaprale, lub pan Mietek spod sklepu. Ale on miał przynajmniej tę mądrość, że „pić to trzeba umić”. Najgorzej stało się, gdy zaczęliśmy urywać się ze smyczy bez niczyjego nadzoru.
Wtedy karnawał rozlał się na cały rok i właściwie nie wiadomo, jaki ma sens w świecie bez postu. Bo jeśli post trwa zbyt długo, życie traci swój smak, ale jeśli zbyt długo trwa karnawał – życie traci sens. A my chlamy dziś bez sensu, często przypadkowo, kiedy popadnie i nie wiadomo po co. Zabiliśmy szamana i karnawałowy świat na opak zaczął mieszać się ze światem na serio. Nie ma już końca i początku rytuału, nie ma wspólnoty i azymutów. Wszystkie wartości stały się dopuszczalne i równorzędne, a igły moralnych busol kręcą się w kółko. Trwa nieustanny obrzęd przejścia... znikąd donikąd.
Pomyślałem sobie o tym wszystkim podczas niedawnej wizyty na białoruskim weselu. Piliśmy tam dużo. Nie mogę zaprzeczyć. Ale był w tym ład, rytuał, tempo i oddech; jednym słowem – był w tym wszystkim rytuał. I był też szaman. Nazywał się Aleksander i przeprowadził nas przez burzliwą noc zawieszonego porządku. Ale co najważniejsze, rano wszystko wróciło do jeszcze porządniejszego porządku.
A środki zastosował bardzo zwyczajne. Na przykład bardzo dużo mówił. Niby prosta rzecz, ale zdążyła już wyginąć na naszych weselach. Nasi wodzireje wykrzykują zwykle krótkie, wesołe banały, a DJ-e bełkoczą lub gulgoczą. Słychać właściwie tylko pozytywnie zakręconą modulacje głosu lub energetyczny jazgot. Zawartość merytoryczna musi zbliżać się do zera, żeby gość nie poczuł się obrażony koniecznością uruchamiania procesu myślowego, który przecież wyłączył idąc na wesele.
Po drugie: Aleksander słuchał. Ta zdolność wymarła już nie tylko u weselnych prowodyrów.
Nie uwierzycie, ale łącznie kilka godzin wesela upłynęło na słuchaniu słów. Babcie gawędziły do mikrofonu o niemowlęcych czasy pana młodego, koledzy wspominali, jak jeździł elektryczką do ukochanej, matki wzdychały do mikrofonów i wpadały sobie w ramiona, ojcowie winszowali nawzajem dzieci. Potem mówiła Cyganka, przedstawicielka gminy Nowogródek, nauczyciel, sąsiad, student z Mińska, zaprzyjaźniony Włoch, każdy pełnił tam ważną funkcję bycia sobą i z tego tytułu upoważniony był do zabrania głosu. Nikt nie miał wątpliwości, że trzeba go wysłuchać. Oczywiście włączył mi się polski przelicznik, ile tańców i kolejek ominęło mnie przez to gadanie, ale okazało się, że nic nas nie ominęło, wszystko zdążyliśmy wypić i zatańczyć.
Znalazł się nawet czas, by odprawić obrzęd wspólnego wejścia na haftowany ręcznik i zejścia z niego wspólnym krokiem, na wspólne nocne wyjście, by wypuścić w niebo kolorowe baloniki. Wpadł Cygan z kapeluszem, przekupka z różami, był też rytuał pożegnania młodych i zabawy dla dzieci. Wydarzenia płynęły lekko i naturalnie. Pomyślałem sobie, że tak właśnie mogło wyglądać wesele mojej prababci, może jeszcze babci. Straciliśmy całe te barwne bogactwo oględzin, zrękowin, rozplecin, rózgowin, pokładzin, przenosin itd... Zostały nam tylko oczepiny i to tylko z nazwy, bo to, co robimy pod przykrywką oczepin, to są głównie zabawy anglosaskie. Większość wesel, na których byłem przebiegało według niezwykle prostego scenariusza:
Przywitanie gości
Pierwszy taniec
Pierwszy toast
Drugi taniec
Drugi toast
Trzeci taniec
...
Oczepiny
Sto pięćdziesiąty taniec
Sto pięćdziesiąty toast
...
Pożegnanie gości.
To straszne doświadczenie wygląda dobrze tylko na porządnie zrobionym filmie. Dlatego profesjonalne wideofilmowanie weselne jest coraz bardziej w cenie.
Na szczęście ludzie to wyczuwają. Weselne wahadło dosięgło już chyba szczyt banału i zaczyna się wychylać w przeciwną stronę. W zeszłym roku dostałem zaproszenie na wesele, które miało formę leśnego pikniku, drugie odbyło się w ogrodzie, a trzecie pod starym dębem. Ludzie zaczynają wyczuwać, że ten dzień jest naprawdę dla nich i naprawdę nie ma obowiązku, by przyjechać luksusową limuzyną do luksusowej restauracji, wykonać sto tańców i sto toastów i zarzygać luksusową salę luksusowym carpaccio i wódką.