Krzysztof Szubzda: Czy na pewno warto czytać?
Być może żyję w jakimś alternatywnym świecie, ale nie potrafię uwierzyć, że aż 70 proc. Polaków nie przeczytało w ostatnim roku ani jednej książki. Mój wuj sięga po książkę tylko, gdy komoda się chwieje lub dogasa w kominku.
Ale nawet jego przyłapałem w zeszłym roku na dwukrotnym czytaniu. Raz szukał w „Poradnik działkowca”, jak spacyfikować mszyce i raz nerwowo wertował Biblię. Później się okazało, że zostawił w środku dwie stówy na czarną godzinę, ale z perspektywy najnowszych badań czytelnictwa i tak chyba należy do wąskiego grona polskiej inteligencji.
Mimo coraz dowcipniejszych nazw akcji proczytelniczych („Nie czytasz - jesteś burakiem” lub „Nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka”), wszystkie - jak na porządne akcje przystało - konsekwentnie nie przynoszą żadnych rezultatów. Zauważyłem, że jest tylko jeden sposób na podniesienie czytelnictwa: książki muszą być coraz gorsze, a najlepiej, żeby to nie były książki, tylko coś, co je udaje. Na przykład trzysta pustych stron pod tytułem „Wszystko, co mężczyźni wiedzą o kobietach”. Ta „książka” swego czasu naprawdę świetnie się sprzedawała. Ładnie, wydana, dowcipna i da się ją szybko przeczytać. Całkiem niedawno hitem wydawniczym była książka, którą konsumowało się nie drogą lektury, tylko zniszczenia. Trzeba było ją codziennie kopać, deptać, plamić, rzucać o ściany i wyrywać kartki. Nazywała się „Zniszcz ten dziennik”.
Wreszcie pojawiała się książka pod rozbrajająco szczerym tytułem „To nie jest książka”. Od dawna podejrzewałem, że im coś mniej jest książką, tym ma większe szanse sprzedać się we współczesnej księgarni. Świetnie trzyma się tak zwana miniliteratura. Mam tu na myśli wydawnictwa składające się z samych okładek. Polecam bestsellery pod tytułem „Moc życzeń” i „Sto lat”. W środku są chyba jeszcze jakieś życzenia, a na okładce róże. Jeszcze lepiej schodzi mikroliteratura czyli tabliczki z żartobliwymi napisami typu „Tu rządzi Krzysiek”, „Pokój super szefa”, „Lepiej całuję niż gotuję”. Jest to zawsze jakieś spotkanie z językiem polskim; może symboliczne, ale dobrze, że księgarnia stwarza i taką okazję. No i wreszcie nanoliteratura czyli propozycji, które ograniczają się do jednego lub dwóch słów: kubki z napisem „Super dziadek” oraz poduszki z napisem „Love”. W tym drugim przypadku mamy już do czynienia z literaturą obcojęzyczną i to od razu w oryginalnej wersji językowej.
Jeśli chodzi o typowe książki - mam na myśli tradycyjne wydawnictwa z dużą ilością liter pogrupowanych w słowa układające się w zdania - to zaszły tu dalekie i nieodwracalne zmiany. Podobnie jak w mózgach czytelników. W typowej, nowoczesnej księgarni na pewno nie znajdziecie Jesienina czy Stendhala. Kiedyś szukałem „Wilka stepowego” Hessego i w największej polskiej księgarni nie da się tego zdobyć nawet na zamówienie. Więc co jest, gdy już nie ma nawet Noblistów? Najwybitniejszą i najpłodniejszą autorką sądząc po liczbach jest Beata Pawlikowska, która w ciągu kilku lat napisała ponoć (nikt tego nie zdołał policzyć) ponad sto książek, nie mówiąc o puzzlach, fiszkach, klockach i grach, które też wychodzą pod jej nazwiskiem.
W czasie, gdy napisałem to jedno zdanie, pani Beata zdążyła zapewne napisać 20 stron najnowszego bestsellera, którego tytuł będzie nową kombinacją słów „sukces”, „blondynka”, „dżungla” lub „podświadomość”. „Dżungla sukcesów”! Tego chyba jeszcze nie było. Pozostali wybitni przedstawiciele literatury najnowszej to Katarzyna Cichopek i jej seria książek z tytułami, które są mutacją słów „mama”, „sex”, „chudnąć” i „maluszek”, a także Ewa Chodakowska, która zajmuje się międleniem słów „szczęście”, „wizja”, wyjątkowość”, „bycie sobą”, „osiągnąć” oraz „kolejny krok”. Całkiem dobrze sprzedaje się też twórczość małżeństwa literatów - państwa Lewandowskich.
Co bardzo interesujące coraz więcej autorów pisze też kalendarze. Nie wiem, na czym to polega. Myślałem, że kalendarze piszą się same. Sam kiedyś też dostałem propozycję, żeby napisać kalendarz. Kalendarz albo atlas grzybów - zawyrokował wydawca. Bo literatura poradnikowa też przeżywa nieposkromiony renesans. Widziałem już pozycję „Modne trumny, które zbudujesz sam”, „Auto-erotic kamasutra” z pozycjami dopasowanymi do najpopularniejszych modeli aut, „Jak powiększyć biust siłą umysłu”, „Martwy klient nie zapłaci. Poradnik dla ochroniarzy”, „Poznaj tajemnice jego maczugi” (nie był to poradnik posługiwania się broną obuchową). A w Stanach widziałem książkę pod tytułem „Knitting with dog hair” czyli „Robienie na drutach przy pomocy psiego włosia”.
Może zatem to dobrze, że aż 70 proc. Polaków nie sięga po takie książki.