Był 10 lutego 1940 roku. Pociąg szarpnął i zaskrzypiały oblodzone koła wagonów. Z oddalających się wagonów dochodziły słowa pieśni: "Serdeczna Matko, Opiekunko ludzi...". Pieśń cichła w miarę, jak pociąg ginął w dali.
Na mocy traktatu ryskiego z 1921 roku Woropajewo znalazło się w granicach II Rzeczypospolitej. Było siedzibą wiejskiej gminy Woropajewo, w powiecie dziśnieńskim, w województwie wileńskim. Miasto posiadało tartak, cegielnię oraz młyny wodny, parowy i elektryczny. Odbudowano zniszczony w I wojnie światowej pałac hrabiów Przeździeckich. W 1923 otworzono szkołę podstawową imienia Józefa Piłsudskiego oraz klub młodzieżowy. W 1932 roku ukończono budowę linii kolejowej Woropajewo-Druja. We wrześniu 1939 Woropajewo znalazło się w Białoruskiej SRR, w rejonie duniłowckim, w obwodzie wilejskim. W czasie II wojny światowej od czerwca 1941 do 4 lipca 1944 miasto znalazło się pod okupacją niemiecką.
"Wróciłem latem 1939 roku z Wilna do rodzinnej wsi Myszki. Tutaj mieszkali rodzice. Spędzałem, jak zwykle, najmilsze wakacje. Wieś położona wśród lasów i pachnących zbożem pól. Był tu dla mnie prawdziwy raj na Ziemi. Rzeka Zareżanka znana była z obfitości ryb i raków. Dwa stawy i pobliskie jeziora przyciągały nad swoje brzegi. Siedziałem nad wodą z wędką całymi godzinami rozkoszując się zapachem moczarów, kwiecistych łąk i lasów" - zaczyna swoje wspomnienia zielonogórzanin Eugeniusz Łastowski...
Myszki leżały mniej więcej trzy kilometry od Woropajowa, którego dziś stanowią już część. Gdyby ruszyć w innym kierunku po czterech kilometrach dochodziło się do Daniłowicz. Do kościoła z Myszek maszerowało się głównie do tego drugiego miasteczka. Wieś liczyła około 400 mieszkańców o czym informowała dumnie tablica przy wjeździe do miejscowości. Mieszkali tutaj głównie Polacy i nawet ci wyznania prawosławnego mówili nie bez dumy, że są Polakami. Społeczność była zgrana, a ton nadawali jej życiu nauczyciele, przede wszystkim Ferdynand Marzec.
Rodzice pana Eugeniusza mieszkali tutaj od pokoleń. Po ukończeniu szkoły powszechnej Łastowski ruszył na nauki, do gimnazjum, aż do samego Wilna... W 1939 roku zdał maturę, co w owych czasach było poziomem wykształcenia zasługującym na uwagę.
Wierzyłem w siłę naszego wojska
W czasie II Rzeczypospolitej miejscowość była siedzibą wiejskiej gminy Duniłowicze. Do końca 1925 roku siedziba władz powiatu duniłowickiego. 2 czerwca 1920 roku w miejscowości doszło do walk 150 osobowej grupy pościgowej porucznika Radzyńskiego z 8. D.P. z forpocztą rosyjskiej 12 Dywizji Strzeleckiej, w wyniku której ujęto jeńców i następnie wycofano się na pozycje wyjściowe do Łuczaju. Następnego dnia rozpoczęły się pod miastem zacięte walki o miasto. W 1930 roku prezydent Mościcki wziął udział na cmentarzu w uroczystościach upamiętniających poległych żołnierzy. 16 marca 1922 urodził się tutaj Bronisław Pietraszewicz - polski harcerz, dowódca I plutonu batalionu Parasol. Dowódca i główny wykonawca zamachu na Kutscherę.
byłem dumny z naszego wojska, zwłaszcza wtedy, gdy oglądałem maszerujących żołnierzy na defiladach w Wilnie.
Wróćmy do relacji pana Eugeniusza. "Nie przeczuwałem wtedy, że ta cisza "sielska, anielska" stanowi preludium do strasznych czasów, które nieubłaganie nadchodziły. Ludzie od czasu do czasu nieśmiało mówili o wojnie, ale ja, będąc wówczas młodzieńcem, nie bardzo w to nieszczęście wierzyłem A niech sobie gadają - myślałem w duchu - wojny i tak nie będzie. Przecież nikt nie odważy się jej wywołać. Polska jest silna. Niezbicie wierzyłem w tę siłę i byłem dumny z naszego wojska, zwłaszcza wtedy, gdy oglądałem maszerujących żołnierzy na defiladach w Wilnie.
Życie toczyło się jak dawniej spokojnie, szczęśliwie i dostatnio. Lato upływało dość szybko wśród znojnej pracy przy żniwach, sianokosach, młóckach. Ojciec wracał wieczorem z pola, a matka krzątała się w obejściu gospodarskim".
Nadszedł 1 września 1939 roku. Wojna stała się faktem Ale toczyła się daleko od naszej wsi. Walczyli tam zmobilizowani znajomi z naszej wsi i okolicy. Myślałem, że wojna skończy się naszym zwycięstwem. Czytałem w "Kurierze Wileńskim" komunikaty z frontu. Chwilowych niepowodzeń nie brałem głęboko do serca. Komunikaty z frontu donosiły, że wojna toczy się tuz pod Warszawą, że nasze bohaterskie wojsko odpiera ataki wroga.
Walczyliśmy z hitlerowcami, a maszerują bolszewicy
17 września nastąpiła ostateczna tragedia. Widziałem przejeżdżających przez wieś żołnierzy KOP-u (Korpus Ochrony Pogranicza - dop. decha), którzy z zawrotną szybkością, w pełnym uzbrojeniu, pędzili na rowerach.
- Do widzenia - krzyknął jakiś żołnierz.
- Bolszewicy za nami! - zagrzmiał drugi.
Teraz nie miałem już złudzeń, że Polska umiera. Ujrzałem pierwszych czerwonoarmistów.
- Co to będzie - ojciec popatrzył na mnie zaniepokojony. Ujrzałem łzy w oczach matki.
- Co się dzieje? Walczyliśmy z hitlerowcami, a maszerują bolszewicy. Nikt w tym czasie na to pytanie we wsi nie odpowiedział.
W początkach października aresztowano naszego sąsiada Józefa Myszkę, emerytowanego sierżanta 3. Baonu Saperów Wileńskich. Widziałem, jak szedł pośród błotnistej ulicy, skulony, przygarbiony, ze spuszczoną głową, a za nim kroczyli dziarscy, pełni pychy aktywiści z miasteczka Duniłowicze. Trzymali lufy karabinów prosto przy plecach. Zauważyłem, że na rękawach mają czerwone opaski. Wkrótce aresztowano lubianego we wsi nauczyciela Ferdynanda Malca i osadzono w więzieniu w Berezeweczu. Młodzież szkolna zbierała żywność, aby wysłać i ratować od głodu wychowawcę. Okazało się, że paczek żywnościowych nie przyjmują. Wtedy cała wieś złożyła podpisy pod petycją w sprawie nauczyciela, którą zaniesiono do placówki NKWD w Duniłowiczach. Nic nie pomogło.
Po kilku dniach aresztowano naszego sąsiada Stanisława Limanowskiego. Za co? Tego nikt nie wiedział. Pod koniec października aresztowano drugiego nauczyciela, Edwarda Radziwiłłowicza. Był on lubianym i cenionym pedagogiem.
W nocy słyszałem, jak trzeszczą płoty przy naszym domu
Aresztowania trwały do lutego 1940 roku. Później nastąpiła przerwa. Ludzie zaczęli szeptać z trwogą, że bolszewicy będą wywozić Polaków na Syberię, ale ja nie wierzyłem, że bez winy można kogoś aresztować lub deportować.
W początkach lutego 1940 chwycił siarczysty mróz. W nocy słyszałem, jak trzeszczą płoty przy naszym domu. W mroźny dzień przyjechała do nas w gościnę z pobliskiej leśniczówki Stupica moja cioteczna siostra Janka. Miała wówczas 10 lat. Lubiła jeździć na sankach z miejscowymi dziećmi.
- Czy możemy pożegnać się z krewnymi? - zapytał ojciec.
- Możecie - zgodził się żołnierz.
Kożuch Janki
Rankiem 10 lutego 1940 roku obudziłem się wcześnie. Posłyszałem, że matka patrząc w oszronione szyby zapłakała.
- Co się stało - doskoczyłem do okna.
Ojciec zbladł jak trup. Ujrzałem sanie pod oknem, na których, wśród tobołków siedzieli wujek Grzegorz Murzicz, jego żona, a moja ciocia Serafina i trzy córki: Stania, Zosia i Renatka. Obok sań stali aktywiści z czerwonymi opaskami na rękawach i sowieccy bojcy. Jeden z nich wszedł do izby.
- Czy jest tutaj Janina Murzicz?
Ojciec trząsł się jak w febrze. Nie mógł wydobyć słowa. Matka płakała. Stałem obok jak ogłupiały. Janka widząc przez okno swoich rodziców i siostrzyczki nic złego nie przeczuwając zapytała:
- Dlaczego oni nie wchodzą do środka?
- Nie mamy czasu na dyskusje, zbieraj się, pojedziesz z rodzicami - rozkazał enkawudzista.
- Gdzie?
- Nie pytaj, bo będzie źle! - zagroził i uniósł karabin.
Matka moja jeszcze głośniej zapłakała. Stanęła przed obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej. Zaczęła odmawiać "Pod Twoją ochronę". Uklękliśmy wszyscy.
- Wam się chyba pomieszało w głowie? Z izby uczyniliście świątynię? - powiedział po rosyjsku i uśmiechnął się szyderczo.
- Zamiast modlitwy szykujcie coś na drogę dla dziewczynki, bo droga daleka - radził nieco uspokojony.
Skoczyłem na strych, zdjąłem parę połci wędzonej słoniny, kilka kiełbas, matka szlochając przyniosła ze spiżarni dwa duże bochenki upieczonego świeżo chleba, ojciec wszystko spakował do zgrzebnej, grubej torby.
- Czy możemy pożegnać się z krewnymi? - zapytał ojciec.
- Możecie - zgodził się żołnierz.
Matka przytuliła się do swojej siostry, obie trwały w objęciach nie mogąc wydobyć słowa, tylko szlochały spazmatycznie. Całowałem wszystkich po kolei, a ojciec, zdrętwiały ze strachu i żalu, pochylił się nad nieszczęśliwymi i pierwszy raz w życiu zobaczyłem, jak duża, ciężka łza spadła mu na policzek.
Dajcie kożuch, niech będzie wola Boga. Muszę ratować dziewczynę od śmierci.
Sanie potoczyły się ciężko po iskrzącym się śniegu i dołączyły do kilkudziesięciu innych sań z deportowanymi na końcu wsi.
- O Boże, kożuch Janki został! - zakrzyczała rozpaczliwie moja matka. - Ona biedulka bez kożucha zmarznie. Gienek weź kożuch i biegnij na stacje kolejową, inaczej dziecko zmarznie.
- Oj, oj! Chcecie też syna wysłać na Syberię - odezwał się sąsiad.
Matka zawahała się, ojciec pytająco spojrzał na mnie.
- Pójdę! - zdecydowałem. - Dajcie kożuch, niech będzie wola Boga. Muszę ratować dziewczynę od śmierci.
- Z Bożą pomocą - zgodziła się matka. Przeżegnała mnie na drogę.
Stacja oddalona była od naszej wsi o przeszło trzy kilometry. W Woropajewie stał na ośnieżonych torach zestaw wagonów z zakratowanymi drutem kolczastym małymi okienkami. Przy każdym wagonie stał konwojent NKWD w kożuszku i ciepłych walonkach. Podszedłem do konwojenta o azjatyckiej twarzy i zapytałem:
- Czy mogę podać kożuch mojej siostrze, którą niedawno zabrano z naszej wsi?
- Nam nie wolno przyjmować żadnych rzeczy - odparł enkawudzista.
- Ona biedulka zmarznie bez ciepłego odzienia - przekonywałem, jak mogłem i niemal z płaczem oczekiwałem litości.
- Musicie zwrócić się do komendanta konwoju, może on coś poradzi - odparł żołnierze.
- A gdzie komendant?
- W budynku stacyjnym.
W dawnym pomieszczeniu bufetu siedział oficer NKWD o brzydkiej końskiej twarzy i coś pisał grubym, kolorowym ołówkiem. Przed nim stała jakaś staruszka w połatanym, mocno sfatygowanym kożuchu i podartych lipowych łapciach na nogach.
- Towariszcz - mówiła płaczącym, ochrypłym głosem - Za co wy zabrali do wagonu moją wnuczkę? Ja bez niej umrę. Ona była moją opiekunką. Co ja teraz pocznę?
- Czort z waszą wnuczką - zagrzmiał ze złością oficer.
- Jak to czort, ona jest moją karmicielką, do żadnej polityki się nie mieszała, jest bidną dziewczyną i za co wy ją zabrali? - zaczęła swoje wywody.
- Komunistyczna partia wie co robi. Widocznie wasza wnuczka jest wrogiem narodu, dlatego ją zabrano. Zrozumiano?
- A wy co? - spojrzał na mnie z pogardą.
- Chcę podać ten kożuch mojej siostrze, która jest w wagonie. Proszę o pozwolenie... - powiedziałem ze strachem.
- Pozwalam - odparł suchym głosem bez zastanowienia i dalej błądził wzrokiem po rubrykach arkusza.
Ukłoniłem się z przyzwyczajenia i w pośpiechu pobiegłem do wagonów.
- A wy gdzie - zapytał konwojent przy pierwszym wagonie.
- Komendant zezwolił podać siostrze kożuch - odpowiedziałem i podniosłem mu go do oczu.
- Biegnij wzdłuż zestawu i krzycz po nazwisku, aż siostra się odezwie - poradził konwojent.
Tak też zrobiłem.
- Janina Murzicz! - krzyczałem i biegłem wzdłuż torów. Przy każdym wagonie zatrzymywano mnie i krótko musiałem wyjaśniać, że komendant pozwolił podać mi kożuch do wagonu.
- Ja tutaj - krzyknęła Janka.
W okienku ukazała się jej twarzyczka.
- Przyniosłem kożuch! - krzyknąłem.
komunistyczna partia wie, co robi
I znów wyjaśniłem konwojentowi, że komendant mi pozwolił. Po chwili odsunęły się ciężkie drzwi. W czeluści wagonu ujrzałem zbita ciżbę kobiet, dzieci, mężczyzn i starców, którzy siedzieli na tobołkach, zdrętwiali z zimna. Niektórzy w letnich trepkach i w łapciach. dzieci płakały. Janka przycisnęła się do drzwi, a konwojent wziął ode mnie kożuch i wrzucił do wnętrza wagonu. Janka chciała cos powiedzieć, lecz żołnierz szybko zasunął drzwi. Przeżegnałem się, bo wydało mi się nagle, że zamknęło się wieko trumny z żyjącymi jeszcze ludźmi. Dzwoniły mi w uszach słowa wypowiedziane do staruszki przez komendanta konwoju: "komunistyczna partia wie, co robi".
Gdy pociąg szarpnął i zaskrzypiały oblodzone koła wagonów, jeszcze dotkliwiej zabolało serce. Z oddalających się wagonów dochodziły słowa pieśni: "Serdeczna Matko, Opiekunko ludzi...". Pieśń cichła w miarę, jak pociąg ginął w dali.
Podszedł do mnie znajomy z pobliskiej wsi. Trzymał przed sobą tobołek.
- Nie zdążył pan Bonifacy podać swoim pakunku do wagonu? - zapytałem.
- To jest dziecko, które zostało mi jako najdroższy skarb.
- Jak to? - spojrzałem nie dowierzając jego słowom.
- Zostało mi kilkumiesięczne dziecko po córce, bolszewicy zabrali męża i żonę z chorym dzieckiem. Zanim dojechali na stację, biedactwo zmarło. Wiadomo, w taki siarczysty mróz. Ubłagałem konwojenta, aby oddał mi zwłoki, jako dziadkowi. Chyba sam Bóg mi pomógł, bo zgodził się. Niosę najdroższy skarb - wnuczka. Godnie, po chrześcijańsku, pochowam chłopczyka na naszym cmentarzu.
Patrzyłem na umarłe dziecko pamiętając słowa komendanta. Nie wiedziałem wówczas, że te słowa będą mnie prześladować przez całe życie. Gdy wspominam przerażające sceny w czasie wywózek niewinnych ludzi na Sybir, to ciarki mi przechodzą po ciele. Słońce przestaje świecić. Tej choroby nabawiłem się w ponury, mroźny dzień 10 lutego 1940 roku.
Zesłańców rozlokowano w Komi ASRR, w północnych obwodach RFSRR
A mróz był wówczas straszliwy
10 lutego 1940 r. władze sowieckie przeprowadziły pierwszą z czterech masowych deportacji obywateli polskich. Według danych NKWD wywieziono wówczas około 140 tys. ludzi. Decyzję o wywózkach wydała 5 grudnia 1939 r. Rada Komisarzy Ludowych. Przez następne dwa miesiące trwały przygotowania do tej operacji, w czasie których sporządzano listy rodzin, które na deportację "zasłużyły". Jej przebieg nadzorował osobiście Wsiewołod Mierkułow, zastępca szefa NKWD Ławrientija Berii.
Wywożono przede wszystkim osadników wojskowych, średnich i niższych urzędników państwowych, służbę leśną oraz pracowników PKP. Zabierano całe rodziny bez wyjątku. Zesłańców rozlokowano w Komi ASRR, w północnych obwodach RFSRR: archangielskim, czelabińskim, czkałowskim, gorkowskim, irkuckim, iwanowskim, jarosławskim, kirowskim, mołotowskim, nowosybirskim, omskim, swierdłowskim i wołogodzkim, w Jakuckiej i Baszkirskiej ASRR oraz Kraju Krasnojarskim i Ałtajskim. Wysiedlony kontyngent określono mianem "spiecpieriesieliency-osadniki".
Podróż na miejsce zsyłki trwała niekiedy nawet kilka tygodni.
Deportacja przeprowadzona 10 lutego 1940 r. odbyła się w straszliwych warunkach, które dla wielu były wyrokiem śmierci. Temperatura dochodziła nawet do minus 40 st. C. Deportowanych przewożono w wagonach towarowych z zakratowanymi oknami, do których ładowano po 50 i więcej osób. Podróż na miejsce zsyłki trwała niekiedy nawet kilka tygodni. Warunki panujące w czasie transportu były przerażające, ludzie umierali z zimna, z głodu i wyczerpania.
Według danych NKWD w czasie deportacji z lutego 1940 r. do północnych obwodów Rosji i na zachodnią Syberię deportowano około 140 tys. ludzi. Wśród nich Polacy stanowili mniej więcej 82 proc. Wywożono również Ukraińców i Białorusinów - pracowników leśnych. U celu zesłańców czekała niewolnicza praca ponad siły, głód i choroby.
Kolejne deportacje obywateli polskich przeprowadzono w kwietniu i czerwcu 1940 r. Ostatnią rozpoczęto w przededniu wojny niemiecko-sowieckiej pod koniec maja 1941 r. W sumie według danych NKWD w czterech deportacjach zesłano około 330-340 tys. osób.
We wrześniu 1939 r. sowieci zajęli ponad 190 tys. km kw. zamieszkałych przez ok. 13 mln osób. Wśród nich było około 5 milionów Polaków, pozostali to Ukraińcy, Białorusini i Żydzi.