"Kochane dzieci, kochana żono, ja muszę uciekać"
Antoni Skrendo dzieciństwo spędził nad Niemnem, do pierwszej komunii przystąpił w Lubczy, a jako 19-latek usłyszał wyrok: dziesięć lat więzienia za zdradę ojczyzny...
Nad Niemnem - to mógłby być tytuł pierwszego rozdziału historii, jaką opowiedział mi Antoni Skrendo z Zielonej Góry. Historii rodziny z Kresów. Historii Stanisława i Stefanii, którzy doczekali się czworga dzieci: Marii (rocznik 1924), Antoniego (1926) właśnie, Leokadii (1928) i Wandy (1932).
- Ojciec przed wojną był policjantem, a policjantów co dwa lata przenosili do innego posterunku. Z Lubczy nad Niemnem trafił do Sztorc nad Niemnem, a stamtąd do Zbójska nad Niemnem, gdzie budowano strategiczny most - pan Antoni powtarza nazwę wspaniałej rzeki, nad którą spędził kawał dzieciństwa. - W Zbójsku poszedłem do szkoły, dwie-trzy klasy w prywatnym domu. Nie było książek, nie było zeszytów. Każdy uczeń dostawał grafitową tabliczkę i rysik, którym pisał. Był jeden nauczyciel, pan Groński. Tam skończyłem tę trzecią klasę.
Pan Antoni ma zdjęcie z roku 1935. Na fotografii około 20 chłopców, każdy w ciepłym płaszczyku i uczniowskiej czapce, płyną łodzią. - Niemen nie był uregulowany, nie było wałów ochronnych. Jak przyszła wiosna, rzeka rozlewała się na kilka kilometrów. I wtedy nas łódką wozili do szkoły - uśmiecha się mój rozmówca.
Zabytkowa budowla z fosą, od strony Niemna wysoki mur.
Ponieważ w Zbójsku nie było możliwości dalszego kształcenia się, ojciec poprosił o przeniesienie rodziny w inne miejsce, gdzie jest szkoła siedmioklasowa. I tak wrócili do Lubczy. - To było małe miasteczko, bez głównych dróg, więc raczej niedostępne - opisuje pan Antoni. - Tam był majątek Radziwiłłów, po I wojnie światowej rozparcelowany dla osadników wojskowych. Swoją siedzibę miały też urszulanki. Zabytkowa budowla z fosą, od strony Niemna wysoki mur. Tam siostry uczyły nas religii. Na miejscu urządzały także przyjęcia komunijne, bardzo uroczyste. Pod ścianą były ustawione stoliczki dla dzieci, a rodzice przyglądali się, jak ich pociechy jedzą te smakołyki. Potem robiły pamiątkowe zdjęcie na tle kaplicy.
Taką fotografię pan Antoni również ma. Stoi na niej w mundurku z białym kołnierzykiem, dumnie ściskając świecę w prawej dłoni i obrazek w lewej. A obok dziewczynka jak aniołek, w śnieżnobiałej sukience, z wianuszkiem na jasnych lokach. To młodsza siostra Leokadia. Na odwrocie napis: "Komunia święta w 1937. Zdjęcie zostało wykonane przed kaplicą w klasztorze sióstr urszulanek".
- Rok 1938 to okres napięciowy z Niemcami - kontynuuje pan Antoni. - Nauczyciele dużo czasu poświęcali na obronę przeciwlotniczą. Prosili, żeby zbierać i przynosić do szkoły złom na czołgi dla polskiego wojska. To trwało cały rok 1938 i do wybuchu wojny.
1 września 1939. - Poszliśmy do szkoły. Dyrektor Kruczek zebrał wszystkich na boisku, przed tą kupą złomu, i oświadczył: "Kochane dzieci, w tym roku do szkoły nie pójdziemy, bo wybuchła wojna i niektórych nauczycieli powołano do wojska" - relacjonuje mój rozmówca.
17 września 1939. - Ojciec poszedł do pracy, wraca zapłakany: "Kochane dzieci, kochana żono, ja muszę uciekać, bo wkroczyli bolszewicy". Miał motorynkę, udało mu się przedostać na Litwę - zdradza pan Antoni.
Załadowaliśmy to, co było możliwe, krowę na powróz i pojechaliśmy.
Później Skrendowie nocowali u sąsiada, który był Żydem, jak większość mieszkańców Lubczy. Ostrzegał przed bolszewikami, że mogą zrobić krzywdę samotnej kobiecie, i zaoferował matce i dzieciom w miarę bezpieczne schronienie. Ale nie trwało to długo. - Ojciec mamusi miał ładny dom w Rudzie nad Niemnem. Przyjechał dwiema furmankami. Załadowaliśmy to, co było możliwe, krowę na powróz i pojechaliśmy. 30 kilometrów od Lubczy - szacuje mój rozmówca.
Dziadek był cieślą, gospodarzył na 2,5-3 hektarach, ale miał już 86 lat. - Mamusia miała maszynę do szycia, tak zarabiała. A ja pasłem krowy. Płacili ziarnem, cztery pudy, czyli jakieś 16 kilogramów od krowy, a sześć pasłem. Wstawałem skoro świt, o 3.00. Pasłem do 10.00 i od 16.00-17.00 z powrotem na pastwisko. I tak do 1941 roku - wylicza pan Antoni. - Z tym, że w międzyczasie nastąpiły wywózki Polaków.
Powiedz córce, żeby wyjechała na trzy-cztery dni, bo będzie wywózka
10 lutego 1940 na Sybir zesłali brata dziadka, przebojowego człowieka, który miał kontakty, ojca trzech córek. Tym samym transportem pojechał gajowy. - Dziadek też miał kontakty, znajomy dawał cynk: "Powiedz córce, żeby wyjechała na trzy-cztery dni, bo będzie wywózka". Kilka razy się udało, ale w końcu mama stwierdziła, że nie będzie uciekała - przyznaje mój rozmówca.
18 czerwca 1941 sąsiadka szła doić krowy, gdy zobaczyła, że zabierają Fołdykową, także żonę policjanta. Natychmiast ostrzegła Skrendową. Na próżno... - Ja powiedziałem: "Mamusiu, ja nie pojadę". Otworzyłem okno i uciekłem w stronę cmentarza. Wywieźli matkę i dwie młodsze siostry - mówi pan Antoni. - Jak szarówka nastała, wróciłem do wsi. Dziadek chodzi po podwórku i płacze. Objął mnie: "Antek, tylko ty mi zostałeś. Ja w stodole zrobiłem kryjówkę, tam będziesz się ukrywał".
22 czerwca 1941 Niemcy napadli na Rosję. Eskadry samolotów leciały na Mińsk. Dziadek poszedł z koniem na łąkę, z drugiej strony weszli Niemcy, myśleli, że to wartownik, puścili serię, zabili staruszka. - Ja zrezygnowałem z pasienia krów. Musiałem zajmować się gospodarstwem, orać, kosić. Nie wszystko mi wychodziło, nie wszystko umiałem - nie ukrywa mój rozmówca.
Z czasem pan Antoni przyłączył się do partyzantki, brał udział nie tylko w ćwiczeniach, ale i w akcjach bojowych. - W czerwcu 1944 przyszedł rozkaz, że mamy ruszyć na Wilno. Nasz batalion miał 800 osób, każda kompania szła inną drogą.
Maszerowaliśmy nocą, tylko czasem za dnia, przez cały tydzień - podkreśla mój rozmówca, pseudonim Lis. - O świcie słyszymy szum, krzyk. Dowódca Zajączkowski wysłał tam drużynę. Okazało się, że własowcy grabią wieś. Pojmaliśmy ich, 20 osób, powiązaliśmy sznurami ręce i prowadziliśmy. Po przekroczeniu linii frontu przekazaliśmy Rosjanom. A ci natychmiast rozkaz: Rozstrzelać!
I sprawdzają dom po domu, stodoła po stodole. Obława. Znaleźli nas, skuli.
Spod Wilna mieli przedrzeć się przez Puszczę Rudnicką do Warszawy, ale drogę blokowali radzieccy partyzanci. Dlatego wraz z innymi żołnierzami rozbroili się i pod osłoną nocy wracali do Rudy. Tam mój rozmówca nadal współpracował z AK. Zbliżała się zima, postanowili przenocować w stodole we wsi. - Przyszło NKWD, okrążyło wieś. I sprawdzają dom po domu, stodoła po stodole. Obława. Znaleźli nas, skuli. 12 czy 13 w kajdankach do miasteczka Brzozówka, do siedziby NKWD. A na drugi dzień pieszo do Nowogródka, 30 kilometrów. Więzienie carskie. Taki pokój jak ten, to siedziało nas 40-50 osób. Nie było mowy o położeniu się - zaznacza pan Antoni. - I tak od listopada 1944 do marca 1945. Codziennie śledztwo, dochodzenie, wszystko ich interesowało.
Raz w tygodniu pociąg się zatrzymywał, żeby wyrzucić ciała zmarłych.
A później sąd wojenny. Sprawa trwała godzinę, może dwie. Odczytali wyrok: wszystkim po dziesięć lat, jak leci, za zdradę ojczyzny. A dowódca dostał karę śmierci. Rozstrzelany. W klasztorze w Orszy doczekali do końca wojny i transportem w bydlęcych wagonach ruszyli w kierunku Władywostoku. Jechali półtora miesiąca, o małej słonej suszonej rybce, wodzie i sucharku dziennie. Raz w tygodniu pociąg się zatrzymywał, żeby wyrzucić ciała zmarłych. Tak dotarli do Buchty Nachodki, stamtąd pod pokładem towarowego statku płynęli w stronę Magadanu, a dalej ciężarówkami diamond dojechali nad rzekę Indygirkę.
- Pracowaliśmy w kopalni złota, po 12 godzin dziennie. Tam jest wieczna zmarzlina. Złoto było na głębokości dwóch-trzech metrów. Trzeba było tę zmarzlinę zdjąć. Wybicie jednej dziury trwało czasami nawet tydzień - wyjaśnia mój rozmówca. - Taczkami woziliśmy piasek złotonośny na spłuczkę. Dzienna norma to cztery kubiki na osobę. Z tego musiało być sześć gramów złota. Jak było, to dostaliśmy kilogram chleba dziennie. Jak nie było, to 800 gramów.
Ale już lepiej nas karmili. Mięsa foczego było do oporu
Katorżnicza praca zbierała śmiertelne żniwo. Dziennie umierało pięć-sześć osób. Po roku pan Antoni ważył 40 kilo. Uratował go prikaz dotyczący więźniów młodocianych. Był takim, bo przy aresztowaniu odjął sobie dwa lata... Dzięki temu trafił do szpitala przy hucie szkła, gdzie później pracował. Po okresie kwarantanny wrócił do kopalni złota w miasteczku Jagodnoje. - Ale już lepiej nas karmili. Mięsa foczego było do oporu - przekonuje.
Aż wyszło zarządzenie Stalina, żeby więźniów politycznych oddzielić od kryminalistów i zaostrzyć nad nimi dyscyplinę. - Trafiłem do takiego obozu. Poprzyszywali nam numerki, ja miałem 826. I tak nosiłem do wyjścia na wolność - pamięta mój rozmówca. Z czasem sytuacja się poprawiła, więźniowie dostawali pieniądze za swoją robotę, a pracując wydajnie, mogli skrócić sobie wyrok. Panu Antoniemu udało się aż o dwa lata. Wyszedł w listopadzie 1952, nawiązał kontakt z matką, która po wojnie trafiła do Zielonej Góry. Ale nie mógł wyjechać od razu, bo do końca zasądzonego wyroku musiał regularnie meldować się w NKWD.
Wreszcie nadszedł ten czas. Magadan, statek już stoi, orkiestra dęta gra, ludzie pchają się, byle tylko dostać się na trap. Buchta Nachodka, orkiestra dęta gra. Stąd pociąg aż do Przemyśla. - Po polskiej stronie ucałowaliśmy ziemię. Aż mi łzy lecą - mojemu rozmówcy szklą się oczy. Do Zielonej Góry przyjechał 5 grudnia 1955.