Kamionka Strumiłowa, Podzamcze 60. Sielanka trwała krótko
W historii II wojny światowej Kamionka Strumiłowa zapisała się dwukrotnie, i to krwawo. Jednak zielonogórzanka Janina Kłosowska mówi o tym miasteczku, położonym mniej więcej dwadzieścia kilometrów od Lwowa - moja Kamionka.
W 1935 roku mój tato wybudował skromny domek z ogródkiem – rozpoczyna opowieść pani Janina. – Był kolejarzem i nieźle nam się powodziło… Na Kresach kolejarz był urzędnikiem, funkcjonariuszem państwowym, a to coś znaczyło. Niestety, ta sielanka trwała tylko cztery lata.
Kolejarz zginął w bitwie
We wrześniu 1939 Karol Kłosowski szedł z pracy do domu. Nagle rozpoczął się nalot. Przerażony kolega krzyczał do ojca pani Janiny, aby się schował w piwnicy, ale on odparł, że do domu ma już raptem kilka kroków. Nie zdążył. Bomba eksplodowała tuż obok niego, odłamek trafił mężczyznę w nogę.
- Mama natychmiast zawiozła tatę do szpitala, ale potrzebna była amputacja. Niestety, nie na wiele to się zdało, krótko potem tato zmarł – wspomina zielonogórzanka. – Okoliczności towarzyszących temu pogrzebowi nie zapomnę. Mama zamówiła trumnę wcześniej, ale sytuacja się zmieniła. Właściciel zakładu pogrzebowego tylko przepraszał: „Oj, proszę pani, nie ma ani jednej trumny. Niemcy wszystkie dla swoich zabrali”. Mama w prześcieradle musiała ojca chować. To było straszne.
Skąd popyt na tyle trumien? W drugiej dekadzie września 1939 roku w okolicy Kamionki Strumiłowej dużo się działo. Wszystko za sprawą znajdujących się w okolicy miejscowości przepraw na Bugu. Wcześniej były bombardowania, a 21 września stoczono tutaj zażartą bitwę, jednostki Wojska Polskiego starły się z siłami Wehrmachtu. Dowodzona przez płk. Stefana Hankę-Kuleszę, zorganizowana raczej dość przypadkowo grupa „Dubno” uderzyła na oddziały niemieckiej 4. Dywizji Lekkiej. Polskim wojskom udało się zdobyć przeprawy na Bugu i zniszczyć zmotoryzowaną kompanię pionierów i jedną baterię artylerii. Wzięto wówczas także około 150 jeńców. Cóż z tego… Po bitwie, na skutek zmiany sytuacji na froncie, Hanka-Kulesza wydał rozkaz o przebijaniu się na Węgry... Stąd polegli niemieccy żołnierze i brak trumny dla pana Karola.
Ta śmierć wstrząsnęła rodziną, bo rodzice pani Janiny byli jakby dla siebie stworzeni. Los zadbał przecież tutaj o wszystko, nawet o nazwisko. Oto mama przed wojną pracowała w lwowskiej aptece i rodzice poznali się, gdy tato wszedł po jakieś sprawunki. Zgadali się, że oboje noszą takie samo nazwisko, „Kłosowski”. Czy to nie było przeznaczenie?
Wojna była za płotem
W Kamionce rodzina mieszkała z dziada pradziada. Dom leżał nad samym Bugiem. Pani Janina wspomina, że zawsze było wokół niej mnóstwo ludzi, zwłaszcza gdy w okolicy rozpoczęły się pogromy Polaków przez oddziały ukraińskich nacjonalistów. Zjeżdżali wszyscy krewni z bliższej i dalszej okolicy, bo w mieście czuli się bardziej bezpieczni. Wszędzie panował tłok.
- Było bardzo ciężko i dzisiaj trudno jest mi sobie wyobrazić, jak mama dała radę nas wszystkich utrzymać – tłumaczy zielonogórzanka. – Wcześniej przecież tylko prowadziła dom, a tato pracował i utrzymywał rodzinę. Później tak naprawdę żyliśmy z tego, co dawał nam ogród, mama trzymała krowę i chodziła na dorobek, gdzie tylko się dało. Młodszy z braci miał siedem lat, starszy był żonaty i też mieszkał w Kamionce. Oczywiście pomagał nam w miarę możliwości. Siostrę, podobnie jak wielu młodych ludzi, Niemcy zabrali na roboty. Spotkaliśmy się dopiero po wojnie, gdy byliśmy już w Zielonej Górze.
Adres to Podzamcze 60. Tuż obok piękny kościół na wzgórzu. Gdy szła tam dziewięciolatka, zdawało się jej, że świątynia jest hen, hen wysoko. W niej służyło dwóch księży i obaj bardzo się starali pomagać wiernym. Przy pobliskiej kaplicy zbierano się i okoliczni gospodarze usiłowali zdesperowanych ludzi wspierać. Później trzeba było przejść przez Bug i już zaczynały się sklepy. Pani Janina pamięta jeszcze targi i całe to dobro, które ze wsi przyjeżdżało do miasta. Rynek, niskie domki wokół… Na narożniku ulicy duży budynek, jakby kamienica, gdzie mieszkał ksiądz z rodziną. Tam był również kierat z koniem i mamie pani Janiny czasem się udawało kilka złotych tam zarobić.
Zmieniały się mundury
Wojna. Dziecku armie i mundury się mieszały. Zresztą na przedmieścia miasteczka wojna jakby nie docierała i cały wysiłek skierowany był na to, aby przeżyć. Tylko wieczorami, wraz z opowieściami dorosłych, okrutna rzeczywistość docierała do uszu i nie pozwalała później dziecku spać po nocach. Rzeź wołyńska i jej krwawe szczegóły, wywózki na Sybir, rzeź żydowskich sąsiadów... I pani Janina wspomina jeszcze jedno wydarzenie, gdy Sowieci zabili ludzi przebywających w więzieniu.
To była jedna z serii „więziennych” tragedii. Latem 1941 roku w więzieniach i aresztach na okupowanych Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej zamordowano od 20 tys. do 30 tys. osób. Jednym z kresowych miast, w których dokonano masowego mordu na więźniach, była Kamionka. Jak można przeczytać w opracowaniach, pierwsze naloty Luftwaffe spowodowały panikę wśród strażników, którzy opuścili areszt, pozostawiając więźniów bez nadzoru. Część osadzonych skorzystała z okazji i uciekła przez wyłomy w murach. Gdy enkawudziści powrócili do aresztu, wykorzystali ucieczkę niektórych więźniów jako pretekst do wymordowania tych, którzy pozostali w celach. Zbrodnia wyszła na jaw 2 lipca 1941 roku, już po ewakuacji Sowietów z Kamionki. Liczbę zamordowanych szacuje się od 20 do 32 osób. Później Niemcy wykorzystali ten dramat propagandowo. Odbył się uroczysty, ekumeniczny pogrzeb, grała niemiecka orkiestra wojskowa. Byli niemieccy korespondenci wojenni, a oficer w randze majora wygłosił przemówienie, w którym znalazły się m.in. słowa: „Mieszkańcy Kamionki! Oto dzieło żydokomuny. Tu leżą wasi synowie, ojcowie i mężowie”.
Trzeba było uciekać
Tymczasem wokół widać było łuny płonących polskich wsi… Zdawały się być coraz bliżej.
- Tam nie dało się żyć, trzeba było uciekać – tłumaczy pani Janina. – Gdy się tylko pojawiła taka możliwość, postanowiliśmy uciekać, do wagonów zabraliśmy wszystko, co tylko się dało, podróżowała z nami nawet krowa, sąsiad zabrał kozę. Trafiliśmy do wsi Zawada pod Tarnowem, zatrzymaliśmy się u jednego gospodarza, ale tam także mama nie czuła się bezpiecznie. Gospodarz zaproponował mamie zamianę – krowę za krowę. Nasza, bardzo mleczna, została u niego, a jego poszła na rzeź. Pieniądze trafiły do nas.
Dzięki temu „majątkowi” rodzina zdołała utrzymać się w Tarnowie. Jednak nie na długo. Tarnów był jakby kresowym miasteczkiem, tylko nieco przeniesionym na zachód. I tutaj z okolicznych wsi docierały informacje mordach, wołyński horror i tutaj ich dopadł. Powoli krewni i znajomi zaczęli się rozjeżdżać. Część pojechała do Koszalina, oni wybrali Zieloną Górę. Tutaj już, dzięki pośrednictwu krewnych z Krakowa, trafiła wracająca z niemieckich robót siostra.
- Nie, nie byłam już tam, na moich Kresach, zdjęcia tylko mieliśmy, które kuzyn zrobił – kończy pani Janina. – Namawiał mnie na wyjazd, ale nie chciałam. Lepiej chyba zostać tylko ze wspomnieniami.
Zobacz też wideo: Gazeta Lubuska. Kresy. Zwiastun filmu: Wstrząsający film o ludziach z Kresów