Jesteśmy świadkami eskalacji rodzimej, a wręcz rodzinnej technowojenki, która odbywa się na pograniczu polityki, biznesu i... dobrego smaku.
Zacznijmy od „techno”. Jeszcze za czasów PRL, ale już na przednówku wolnej Polski, będąc młodym adeptem dziennikarstwa, kupiłem dyktafon marki Sanyo. Nabyłem go w Peweksie za prawdziwe wtedy pieniądze, czyli za dolary. Kosztował dużo, bo - w przeliczeniu na złotówki - tyle, ile wynosi dziś miesięczna średnia krajowa. Dziś urządzenia do nagrywania są wręcz bajecznie tanie i mieszczą się w długopisie, piórze, pilocie do samochodu (lub bramy), zegarku, broszce, pierścionku, okularach, smyczy dla psa czy żarówce. O telefonach komórkowych, dronach, superczułych mikrofonach kierunkowych i innych „pluskwach” już nawet nie śmiem wspomnieć, choć... to właśnie zrobiłem.
Po drugiej stronie podsłuchowej barykady pojawiły się za to słynne już, szczególnie w kręgach medialnych i politycznych, „szumidła”, czyli urządzenia, które mają zakłócać wspomniane wcześniej podsłuchy. Owe „szumidła” stały się wręcz symbolami prawdziwych lub domniemanych afer korupcyjnych, które w ostatnim czasie targają naszą Ojczyzną. Wystarczy wspomnieć tę z Komisją Nadzoru Finansowego i bankierem Leszkiem Czarneckim w tle. Zagłuszacz wtedy nie zadziałał, więc zaczęło się dziać!
No i słynne „ośmiorniczki” spożywane u Sowy i Przyjaciół i bulwersujące dialogi nagrane przez „kelnerów”. Ci ukrywali „dyktafony” - w przeciwieństwie do Zbigniewa Ziobry, który przed laty się nim chwalił podczas konferencji prasowej o rzekomych manipulacjach Andrzeja Leppera.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień