Jak przestałem lubić kawały
Moja mama opowiada kawały. Na przykład mówi, że jakiś facet łowi ryby, a drugi się go pyta, czemu nie ma czapki. Tamten na to, że gdy ostatnim razem był w czapce, to nie słyszał, jak go wołają do polewania wódki. Mama opowiada - ja nie rozumiem.
Córeczka moja opowiada kawały. Mówi na przykład, że u fryzjera siada na fotelu piłkarz i mówi „gol!”, albo, że babcia wysłała Jasia do sklepu po szynkę, Jasiu był leniwy, nie chciało mu się, więc sobie po kryjomu odciął scyzorykiem kawałek pupy. Córeczka opowiada - to z piłkarzem jeszcze jakoś, ale tego z szynką i pupą - nie kumam w ogóle. W telewizji, kabarety, stand-upy i roasty, nie dość , że nie śmieszą, to jeszcze bolą, a konkretnie ta krótka cisza między ostatnim słowem żartu a wybuchem rechotu publiczności. Kiedyś sam rechotałem, dziś nie potrafię. Kiedyś, gdy kto słaby żart narobił, bolała mnie żenada, nieznośna cisza, gdy wszyscy wysłuchali, a nikt się, w skrzywieniu gęby, nie śmiał. Gdy jednak kto wesoło zareagował, czułem ulgę. Dziś przeciwnie - im więcej się ze słabizny śmieją, tym większy odczuwam dyskomfort. Żeby jakoś odreagować, zacząłem się meta-śmiać, to znaczy im co słabsze, im co gorsze, im co bardziej ambarasujące, tym bardziej śmieję się, ale w tym moim „śmiaciu” pozostaję samotny, nikt mnie nie rozumie, nawet matka, nawet córka. Tak więc: kiedyś - subtelny chichot, dziś - raczej wulgarny rechot. Kiedyś - wspólna radość, dziś - samotny płacz, bolesne skurcze przepony i niekończące się stękanie: „o nieeee, haha, o nieeee.”