I tak rozpoczęło się składanie rodzinnej opowieści...
Zielonogórzanin Lech Aksiuczyc na Kresach zdążył się ledwie urodzić. Jednak Kresy są w nim mocno posadowione przez opowieści dziadków i kresową duszę, na którą pracowały pokolenia ludzi stamtąd...
- Zostałem wychowany przez dziadków - rozpoczyna swoją kresową opowieść zielonogórzanin Lech Aksiuczyc, rocznik 1943. - Moi rodzice zostali wywiezieni do Niemiec na roboty, a później wyemigrowali do Kanady. Stąd wyrastałem w świecie opowieści babci i dziadka o kresowym raju utraconym, o ruczaju, jeziorze, pagórku i lasach... I jak to dziecko traktowałem je jak baśnie.
Jednak do szukania kresowych korzeni Aksiuczyc wziął się stosunkowo późno, bo jako mężczyzna już pięćdziesięcioletni. Postanowił odwiedzić rodzinne strony babci, ale nagle okazało się, że ani on, ani nikt z rodziny nie wiedział, gdzie ów mityczny chutor Sobolewo leżały. I przypomniał sobie dramatyczną historię opowiadaną przez babcię o tym, jak w 1920 roku ostatni raz zobaczyła swojego ukochanego brata Jana, który został w Rosji, aby kontynuować wojskową karierę, rozpoczętą jeszcze za Rosji Carskiej...
Jan Ragino pisał pamiętniki, w których ożył świat z opowieści babci.
- Babci przez pół wieku nie udało się brata odnaleźć - opowiada pan Lech. - Ja usiadłem do komputera i wklepałem jej nazwisko panieńskie Ragino. I tak odnalazłem Aleksieja Ragino, który był wnukiem Jana Ragino, owego zaginionego brata babci. Okazało się, że tenże Jan Ragino pisał pamiętniki, w których ożył świat z opowieści babci. Przetłumaczyłem je i wydałem na potrzeby najbliższej rodziny. Moim największym marzeniem było jednak postawienie stopy w babcinym chutorze Sobolewo. Jan w swoich pamiętnikach opisał je na tyle dokładnie, że udało mi się zlokalizować je. Pomyliłem się raptem o trzy kilometry.
Jednak zacznijmy od początku...
Cała wieś Aksiuczyców
W 2003 roku pan Lech przyjrzał się w archiwum rodzinnym dowodowi osobistemu dziadka Włodzimierza, wydanemu w roku 1930. Dowiedział się, że Wardomicze, wioska rodzinna Włodzimierza leżała w gminie Dołhinów, jakieś 40 km na południe od miasteczka Dokszyce. I postanowił wraz z żoną odwiedzić miejsce, w którym dziadek urodził się w 1881 roku.
- Gdy robiliśmy zdjęcia podeszła do nas kobieta i zapytała dlaczego ta fotografia jest dla was taka ważna - wspomina pan Lech. - Ja odpowiedziałem, że tutaj urodził się mój dziadek o nazwisku Aksiuczyc. A ona wzruszając ramionami dodała, że wioska liczy 120 mieszkańców, a połowa z nich nosi lub nosiła nazwisko Aksiuczyc. Dla mnie był to szok.
Odnaleźli najstarszą z Aksiuczyców, była to 93 - letnia Nadieżda Andrejewna Aksiuczyc. I pan Lech pokazał staruszce zdjęcie z rodzinnego albumu. "Ależ to Frosia Aksiuczyc, córka Agaty Aksiuczyc, siostra twojego dziadka Włodzimierza. Chodziłam z nią do szkoły..."
I tak rozpoczęło się składanie rodzinnej opowieści. Rodzice Włodzimierza byli rolnikami, ale zadbali o jego wykształcenie na tyle, że mógł objąć posadę najpierw pomocnika pisarza gminnego w Berezynie, a później nawet pisarza. Również cztery siostry Włodzimierza posiadły umiejętność pisania, co w owych czasach na prowincji, przy końcu XIX wieku, nie było częstą umiejętnością. Ludzie określali go jako człowieka przystojnego i wesołego, czym zapewne podbił serce Florentyny Ragino.
Na początku był mezalians
Teraz pora na Sobolewo. - Moja babcia Florentyna lubiła opowiadać o swym dzieciństwie, o swych przodkach i rodzeństwie mówi pan Lech. - Ona snuła opowieści, a ja lubiłem ich słuchać, co doceniłem po latach, gdy zacząłem spisywać te rodzinne historie. Te opowieści babci i pamiętniki jej brata doskonale się uzupełniały.
Rodzicami babci Florentyny byli Józef Ragino i Antonina z domu Stabrowska. Przodkowie ojca Florentyny wywodzili się ze stanu chłopskiego, ale dzięki zdolnościom i ciężkiej pracy doszli do pozycji właścicieli ziemskich. Mimo że Józef był już synem człowieka zamożnego miał trudności z uzyskaniem ręki Antoniny.
Jej rodzice niechętnym okiem patrzyli na człowieka z rodziny, która nie mogła mierzyć się z nimi tradycjami rodu. Rodzice Antoniny mieli swój chutor Bojarszczyna, który znajdował się w gminie Duniłowicze, leżącej na południe od miasta Woropajewo. I mieli w swoim drzewie genealogicznym wielu wybitnych ludzi.
- Dzieje przodków Florentyny od strony ojca są dokładnie opisane w pamiętnikach jej brata Jana i dzięki temu potrafię wymienić moich przodków w tej linii aż do siódmego pokolenia wstecz, czyli do Macieja Ragino urodzonego około 1750 roku - opisuje pan Lech. - Ród swój początek bierze ze wsi Wasiewicze w gmina Łuczaj, która leży na południowy zachód od miasta Woropajewa.
Pantofle też sami wyrabiali, futra i czapki szyli z owczej skóry.
Nie ma jak w chutorze
Babcia pana Lecha, Florentyna urodziła się w 1886 roku w chutorze Sobolewo, które zostało kupione przez jej rodziców. Do Sobolewa wraz z lasem należało 300 hektarów ziemi. Trzy, cztery lata po jego kupnie Józef Ragino wybudował tu wielki dom z sześcioma pokojami i piwnicą. Wybudowano też stajnię, 2 chlewy, ciąg z młockarnią i 3 stodoły. Dom był drewniany na podmurówce z kamienia polnego. Chutor był w zasadzie samowystarczalny. Kupowano tylko sól, zapałki i naftę. Musieli korzystać tylko z usług kowala, ale uprząż dla koni wyrabiali już sami. Wszelka odzież zaczynając od spodni a kończąc na zimowym płaszczu była tkana w domu. Pantofle też sami wyrabiali, futra i czapki szyli z owczej skóry. Niezbędne sprzęty w gospodarstwie domowym i meble także były domowej produkcji.
- Babcia kochała to miejsce, tutaj się urodziła, spędziła tu swe najlepsze, beztroskie młodzieńcze lata, tu przeżyła swoją pierwszą miłość, tu rodziła dzieci, tu umierali jej najbliżsi ojciec i siostra - wzdycha pan Lech.
Po przejściu około 150 metrów przekroczyliśmy ruczaj i ujrzeliśmy piękny widok.
Gdy w 2002 roku pojechał z żoną szukać Sobolewa, którego nie było na mapie, tylko starsi mieszkańcy potrafili wskazać to miejsce.
- Trzeba pojechać do powiatu Lepel i tam, jadąc z miejscowości Cerkowiszcze do Pyszno, gdy odjedziesz 1.800 metrów od granic Cerkowiszcze, po lewej stronie, znajdziecie zjazd do jeziora, natomiast po prawej do Sobolewa - wspomina podróż pan Lech. - Zostawiliśmy samochód przy drodze, a dalej poszliśmy pieszo. Po przejściu około 150 metrów przekroczyliśmy ruczaj i ujrzeliśmy piękny widok. Wiedziałem od razu, to jest Sobolewo.
Pod dywanem kwiatów
- Obszerna polana otoczona lasem mieszanym... - wzdycha pan Lech. - Babcia mi opowiadała, że latem cały chutor był pokryty łąkowym kwieciem o intensywnym niebieskim kolorze. Minęło prawie sto lat i nic się nie zmieniło. Przed nami ścielił się dywan kwiatów o mocnym niebieskim kolorze... Na pagórku znaleźliśmy resztki fundamentu ułożonego z polnych kamieni. Wyciągnąłem schemat, obrys domu i rozkład pokoi... Wszystko się zgadzało. W tym miejscu, gdzie była kuchnia, żona rozścieliła na trawie serwetkę i zjedliśmy symboliczne śniadanie...
Wzruszeń było więcej. Jan Ragino napisał, że w roku 1906 posadził wraz z braćmi rzadkie w tej okolice drzewa - kasztany, klony i buki, posadzono je po wyznaczonym regularnym kręgu. Minęło 21 lat i Jan w 1928 roku znalazł się tu po raz ostatni. I wspominał z żalem: "Szkoda, że mój brat Ludwik, który sadził te drzewa razem ze mną, nie widzi, jakie zaciszne miejsce one utworzyły".
Gdy celnik pytał po co mi ten głaz odpowiedziałem, że samochód często się psuje i kamień kładę pod koła...
- Ja zobaczyłem ten krąg drzew po stu latach od chwili posadzenia i spytałem - moi pradziadowie, czy wy tam z nieba widzicie, jak one pięknie i majestatycznie się rozrosły? - pan Aksiuczyc nie kryje wzruszenia. - Sobolewo przeminęło, a Wasz krąg nadal rośnie... Wyjąłem z resztek fundamentu jeden z polnych kamieni, wiozłem go 1200 kilometrów do Zielonej Góry, został tu wmurowany w fasadę mego nowo wybudowanego domu, w Czarkowie pod Zieloną Górą. Gdy celnik pytał po co mi ten głaz odpowiedziałem, że samochód często się psuje i kamień kładę pod koła...