I przyszedł czas, że pożegnaliśmy nasz Stary Sambor
W sierpniu 1939 ojciec, starszy sierżant rezerwy, został powołany do wojska. Odprowadzałem go na dworzec i wtedy... widziałem go po raz ostatni - wspomina Zenon Sroka, wówczas ośmioletni chłopiec.
Pan Zenon drżącymi rękami wyjmuje z koperty malusieńki pamiętniczek. Taki, że zmieściłby się na dłoni trzyletniego dziecka. To pamiątka z zesłania.
„Podczas pobytu na urlopie w kołchozie Sybirak w Kazachstanie wpisał się Tobie, Zeniu, wujek Olek na pamiątkę”.
„Ucz się i pracuj, a dojdziesz do celu. Dla Zenia w Kazachstanie wpisała się Regina Gospodarczyk”.
„Miej mało życzeń, to Cię uszczęśliwi, miej mało przyjaciół, niech będą prawdziwi. Kochanemu Zenkowi na pamiątkę z czasów pobytu w Kazachstanie”.
„Nie myśl, Zeniu, co było, co będzie, bo dziś na tym świecie jednakowo wszędzie. I nam też kiedyś zajaśnieje zorza, powstanie Polska od morza do morza. W czasie pobytu w niewoli Janina Beździak”.
„Gdy kiedyś otworzysz pamiętnik mały swój, wspomnij, Zeniu, żem jest towarzysz Twój. Na Sybirze poznawany, zawsze z Tobą zbratany. Na pamiątkę wpisał się Adam Beździak”.
Po ojcu ślad zaginął
Stary Sambor. Mieścina nad Dniestrem, na trasie Lwów - granica z Węgrami. Tu na świat przyszedł Zenon Sroka, rocznik 1931. Ojciec Jan pracował w magistracie i był komendantem Ochotniczej Straży Pożarnej, mama Janina z Garczyńskich zajmowała się gospodarstwem. Mam przed sobą wspomnienia, które spisał pan Zenon.
Odprowadzałem go na dworzec i wtedy... widziałem go po raz ostatni.
„Mieszkańcy Starego Sambora to Polacy, Żydzi i Ukraińcy. Polacy pracowali w administracji, policji, poczcie, szkolnictwie, Korpusie Ochrony Pogranicza. Żydzi zajmowali się handlem i drobnym rzemiosłem. Ukraińcy - rolnictwem. W mieście, otoczonym wiertniami, był tartak, wytwórnia wód gazowanych, rzeźnia i sklep spożywczy należący do Polaka, szkoła podstawowa i gimnazjum, działało też stowarzyszenie sportowe Sokół, które miało salę gimnastyczną i boisko piłkarskie.
Rok 1939 był przełomowym w życiu naszej rodziny. W sierpniu ojciec, starszy sierżant rezerwy, został powołany do wojska. Odprowadzałem go na dworzec i wtedy... widziałem go po raz ostatni. Jako żołnierz został ranny w głowę i nogi, następnie internowany w Gyór nad Dunajem na Węgrzech, gdzie ślad po nim zaginął.
Z chwilą rozpoczęcia wojny w Starym Samborze zatrzymała się uciekająca z Krakowa rodzina: Adam, Helena, Irena i Maria Tyranowie, Maria Morelowska i Stanisława Garczyńska. Po wkroczeniu Niemców odezwali się „sąsiedzi” Ukraińcy. Grożąc spaleniem domu, szukali mojego ojca, który często im pomagał, a wiedzieli, że został powołany do wojska. Gdy weszła Armia Radziecka, zaczęły się kłopoty z żywnością. Święta Bożego Narodzenia w 1939 roku po raz ostatni obchodziliśmy w rodzinnym mieście.
Na początku 1940 roku rozeszła się wiadomość, że Rosjanie będą wywozili Polaków na Sybir. Mama co noc zanosiła mnie do sąsiadów, mając nadzieję, że rodziny z Krakowa nie wezmą. W nocy 13 kwietnia 1940 obudzili nas i kazali się ubierać. Przyszli z NKWD oraz sąsiedzi: Ukraińcy i Żydzi z czerwonymi opaskami. „Skończyło się wasze panowanie!” - krzyczeli. Wszystkich z naszego domu załadowali na furmanki. Widząc to, mama zabrała mnie od sąsiadów. Na dworcu kolejowym wyczytali tylko mamę, babcię i mnie. Pozostałym kazali wracać. Wepchnęli nas do wagonów towarowych, okratowanych, z otworami na załatwianie potrzeb fizjologicznych.
Kto pracuje, ten je
Jechaliśmy dwa tygodnie, śpiewając pieśni religijne, przygnębieni, głodni. Pociąg zatrzymywali nocą, by wyrzucić ciała dzieci i starców. W Akciubińsku załadowali nas na ciężarówki i zawieźli do posiołka Stiepnoj. Była to wieś zamieszkana przez Kozaków, bez wody, światła, opieki lekarskiej. Zakwaterowali nas w lepiance, w jednym pokoju. Naokoło step, który wiosną pokrywały kolorowe tulipany i srebrzysta trawa. Lepianka zbudowana była z kostek z gliny, słomy i wysuszonych odchodów bydlęcych. Miała trzy izby - jedną dla mieszkających, z kuchnią i zapieckiem, drugą na opał (wysuszone odchody bydlęce), a trzecia to sień ze studnią.
W Kazachstanie lata były upalne, a zimy srogie, śnieg zasypywał lepianki równo z dachem. Kto odważył się wtedy wyjść na zewnątrz, tego najczęściej znajdowano martwego w stepie dopiero na wiosnę. Osoby, które w tym czasie zmarły, leżały w domu, aż nie nadeszła lepsza pogoda. Chowano je w wykopanym dole, bez trumny, bo nie było drewna. W lecie na cmentarzu pasło się bydło.
Nad zdrowiem mieszkańców czuwał weterynarz, przyjeżdżał z rejonu, leczył ludzi i zwierzęta. Gdy miałem zapalenie ucha, kazał wlewać do niego rozpuszczone szare mydło. Chorowałem na szkorbut i kurzą ślepotę. Poważnym problemem było utrzymanie higieny, bo opanowały nas wszy. Tępiono je żelazkiem, codziennie prasując odzież. Włosy smarowano naftą lub obcinano do skóry.
Polacy pracujący na stepach od wschodu do zachodu słońca dostawali jeden ciepły posiłek
Wszystkie ziemie wokół wioski należały do kołchozu, który miał własny sprzęt rolniczy, duże obory z krowami, wołami i owcami oraz mleczarnie. Polacy pracujący na stepach od wschodu do zachodu słońca dostawali jeden ciepły posiłek (zupa lura) i 400 gramów chleba dziennie. Wodę dowożono beczkami, a spało się w barakowozach jeden obok drugiego. Ciężka to była praca. Ja mając dziesięć lat, prowadziłem - siedząc na koniu lub wielbłądzie - zaprzęg wołów ciągnących kosiarkę, którą obsługiwała mama. Po dniu takiej pracy chodziłem na czworakach.
Mimo krótkiego lata plony były obfite, ale nie zdołano ich zebrać i przewieźć do magazynów, a na wiosnę potężne stogi palono. Nie wolno było zabrać żadnego kłoska, groziło to więzieniem, a ludzie umierali z głodu. Polacy wymieniali na żywność przywiezione rzeczy, a gdy te się skończyły, trzeba było kombinować, czyli kraść. Kto pracował, przynosił nielegalnie zboże, ziemniaki.
Obowiązywała zasada: kto pracuje, ten je, kto nie pracuje, bo chory lub stary, powinien umrzeć.
Na stepach zadomowiły się susły, które gromadziły zboże w głębokich norach. Za ich wyłapywanie dostawało się w gminie symboliczną nagrodę - właśnie zboże. Dowodem były ogony tych zwierząt. Im więcej, tym lepiej. Polacy schwytane susły gotowali i jedli. Gotowało się też pokrzywy, a na wiosnę zbierało się niewykopane wcześniej ziemniaki.
Obowiązywała zasada: kto pracuje, ten je, kto nie pracuje, bo chory lub stary, powinien umrzeć. Polacy zawsze mieli nadzieję, że ktoś kiedyś upomni się o nich i wrócą do kraju. Pomocna była wspólna modlitwa i gorzkie żale odprawiane w okresie wielkiego postu. Obchodziło się też święta, które były nielegalne i bardzo skromne. W 1942 roku na Wielkanoc był rosół, placek upieczony na płycie kuchennej, po jednym jajku i kostce cukru.
Bułka z masłem i kakao
Sytuacja Polaków zmieniła się nieco po powstaniu armii utworzonej przez generała Sikorskiego, uwolnionych z łagrów i niewymordowanych dotychczas oficerów i żołnierzy. 28 lipca 1941 do naszej wsi przyjechał brat mamy, porucznik Aleksander Garczyński w mundurze, zaopatrzył nas w żywność i pieniądze. Wielką radością był przyjazd biskupa polowego Józefa Gawliny, który odprawił mszę w mieszkaniu rodziny Markiewiczów. Polacy przystąpili do spowiedzi, mówili, że kradną, żeby żyć. Biskup odpowiadał: Kradnij, ale uważaj, żeby ciebie nie złapali, bo zginiesz ty i twoja rodzina.
15 maja 1943 zmarła moja babcia Antonina Garczyńska z domu Hofmann-Proczkowska. Została pochowana na cmentarzu w Stiepnoj we wspólnym grobie z Rumunką. Obie bez trumny, bo nie było z czego zrobić.
W ZSRR powstał Związek Patriotów Polskich pod kierownictwem Wasilewskiej, zorganizowano armię pod dowództwem generała Berlinga, wyciągnięto z łagrów, kołchozów i więzień resztki trzymających się na nogach Polaków. Zawieziono nas do miejscowości Holibsztat, byłej kolonii osadników niemieckich nad Morzem Czarnym. Były tam domy murowane, kryte dachówką, i duże winnice. Tam też zastał nas koniec wojny.
11 czerwca 1945 wezwali mamę do NKWD i oznajmili, że rodzina w Polsce, bratowa Karolina Garczyńska, której mąż zginął w Majdanku, opłaciła wszystkie koszty związane z powrotem i mamy się szykować do wyjazdu. 25 lipca z wielkim trudem wsiedliśmy do pociągu osobowego w Odessie. 31 lipca znaleźliśmy się na stacji we Lwowie, który był bardzo zniszczony. Podróż nasza skończyła się w Samborze, bo most kolejowy na Dniestrze był zbombardowany. Do Starego Sambora dotarliśmy furmanką. Nasz dom sąsiedzi rozebrali na opał, został tylko plac. Zamieszkaliśmy w domu zmarłej w czasie wojny Zofii Palmer, siostry mojego dziadka. Mama zapisała nas na wyjazd pierwszym transportem na Ziemie Odzyskane.
W czasie krótkiego pobytu w Starym Samborze, mając 14 lat, przystąpiłem do I Komunii Świętej, której udzielił ksiądz Grotkowski. Po uroczystości zaprosił nas na plebanię na śniadanie - bułkę z masłem i kakao.
10 sierpnia w Samborze załadowano nas do wagonów towarowych i ruszyliśmy. Lwów, Kraków, Opole, Jelenia Góra... 29 sierpnia dotarliśmy do Zielonej Góry”.