Grzegorz Żochowski: Piekielna Biurokracja
Godzina 9:04 - sygnał telefonu wyrywa mnie z porannego letargu, a błagalny ton rozmówczyni zwiastuje problemy. Żeby jednak lepiej opisać sytuację, muszę co nieco wyjaśnić.
Otóż oprócz mozolnego redagowania cotygodniowych felietonów zajmuję się też między innymi handlem w internecie. Ot, takie tam, mała bzdurka wzięta z pasji. Tak się w przypadku handlu zdarza, że czasem ktoś coś kupi! Zwykle nie ma z tym kłopotu. Towar wędruje do klienta, a jego pieniądze na ulubione konto w banku. Ale niekiedy sprzedający trafia na beneficjenta jakiejś państwowej czy unijnej dotacji. Tak było i wtedy.
Przyznaję uczciwie i z lekką skruchą, że wszyscy, którzy uczestniczą w jakichkolwiek programach, wsparciach, grantach, tym wszystkim co ma powiązanie z urzędami, mają ze mną ciężko. Gdy tylko pojawiają się durne papiery, ulatuje ze mnie lekkoduch i znika uśmiech z twarzy. Jestem pod tym względem nieustępliwy i uważam, że nie wolno pobłażać niby-mędrkom, rzucającym pod nogi niepotrzebne kłody.
Proszą czasem nieboracy, bo tego się od nich wymaga, żeby im przygotować ofertę handlową. Jeśli chcą coś kupić, muszą w gromadzonej dokumentacji zawrzeć ofertę, żeby biurokraci mieli co sprawdzać i nad czym mądrze kiwać głowami. Bez mrugnięcia okiem wysyłam ich do wszystkich diabłów. Mają stronę w internecie, na niej wszystkie ceny bez wyjątku. Są ciekawsze rzeczy do roboty niż przepisywanie powszechnie dostępnych informacji.
Kobieta z 9:04 wysłała mi kilka dni wcześniej pismo do podpisania. Tytuł zaczynał się od „Protokół przyjęcia/odbioru...” i, jak to u urzędasów, ciągnął się jeszcze przez 6 linijek tekstu. Miałem tam poświadczyć, że... no właśnie nic nie miałem tam poświadczyć. Forma gramatyczna tak była skonstruowana, że od początku do końca była to wypowiedź kupującego: „Ja kupiłem/am”, „Ja odebrałem/am”, „Przyjąłem/przyjęłam bez zastrzeżeń”, „znajduje się na wyposażeniu mojej firmy”. Nie było tam ŻADNEJ deklaracji związanej ze sprzedawcą. Tylko miejsce na podpis. Poza tym po wysłaniu paczki nie mam pojęcia co się z zawartością działo, więc jak miałbym cokolwiek o towarze zaświadczać? Skąd mam wiedzieć, że zakupione przedmioty nie leżą w najlepsze na dnie jakiegoś bajora?
Napisałem do instytucji, która widniała na dokumencie, żeby sprawdzić, kto wymaga takich bzdur, bo może nikt. Mimo dość klarownego ujęcia w słowach co o tym myślę, zostałem całkiem grzecznie odesłany do innej placówki. Tam już znalazł się partner do rozmów. Rzeczywiście, to instytucja obwarowała „pomoc” rygorem uzyskania papierowego poświadczenia (pod groźbą nie rozliczenia kosztów). Wyjaśniłem, że nie za bardzo ma ono sens. Urzędniczka, zgodnie z biurową procedurą, zasłoniła się najpierw przepisami, ale ostatecznie wzięła klientkę jako emocjonalną zakładniczkę i skwitowała „a co panu zależy?”, „pana to nic nie kosztuje, a uczestnik będzie miał problemy”. Uznałem, że od takich argumentów papierowi wartości nie przybywa, a nawet przeciwnie.
Reasumując - podpis nie był nikomu tak naprawdę do niczego potrzebny i nawet nie można go było przy sprzedaży przez internet uczciwie postawić. Gdyby tam się znalazł, poświadczałby fikcję. Ale wszyscy go żądali „dla świętego spokoju”, „nikt nigdy nic nie miał przeciwko”, „jesteśmy przyzwyczajeni”, „tak trzeba”...
Powiem wam co ja na to - a idźcie wy wszyscy w diabły!