Grzegorz Żochowski: Pendolino
Było wyrokiem, który ciążył nad polskim taborem od przynajmniej dwudziestu paru lat. Jeszcze uczęszczając do „kolejówki” (był to mniej więcej czas strajku białostockiego MPK i wielkiej gołoledzi) słyszałem o posunięciach PKP w tym zakresie. Trzeba było pokolenia, żeby nowoczesność sprzed ćwierćwiecza trafiła na krajowe tory. Między innymi dzięki niej podróż z Białegostoku do Gdańska trwa poniżej 5 godzin. Najpierw Dartem do Warszawy, a później Pendolinem - jak strzałą - niemal wprost do słonej wody. Mimo ryzyka wodowania pokusiłem się na tą perspektywę i z żoną wybraliśmy się nad morze.
Najpierw - przy okienku naszego dworca - zapytałem panią kasjerkę, czy ona z małżonkiem też jadą z nami, bo cena biletu była taka, jakby doliczono jeszcze jedną parę. Na szczęście dla funkcjonariuszki PKP oraz jej ślubnego, nie wybrali się oni na wspólną wycieczkę. Okazało się bowiem w Warszawie, gdzie mieliśmy wsiąść na pokład kolejowego ścigacza, że jest on... opóźniony. Zaczęło się od 30 minut. Siedzieliśmy na dworcu Wschodnim i patrzyliśmy na przyrastającą liczbę przy skrócie „opóźn.”, a szefowie od pociągów tarzali się tymczasem ze śmiechu. Nie był to rzecz jasna wyjątek. Przez świetlne tablice tu i tam przewijały się notki o przesuniętej godzinie przybycia składu. Ponuracy dowodzą, że to kiepskie zarządzanie jest powodem podobnych, licznych zdarzeń, ale wydaje mi się, że jednak poczucie humoru i upodobanie w żartach. Nie wykluczam też konserwatywnego przywiązania do bogatej, rodzimej tradycji transportu szynowego, w tym legendarnej niepunktualności. Gdyby szefowie byli słabi, ktoś by się chyba przez te kilkadziesiąt lat w końcu połapał i coś z tym zrobił.
Ale za to nasze szczęście było przeogromne, gdy mogliśmy w końcu opuścić dworzec z ławkami bez oparć, od których bolą kręgosłupy. Droga z Warszawy upłynęła pod znakiem przeglądu reklam kolejowych, których festiwal odbywał się właśnie w pociągu. Żeby dobrze zaprezentować prace konkursowe zrezygnowano na ten czas z wyświetlania na podsufitowych ekranach jakichkolwiek informacji użytecznych dla pasażerów. Gdyby ktoś chciał się dowiedzieć gdzie jest i kiedy dotrze na miejsce, od tego ma przecież smartfona z GPS-em i internetem.
Siła Pendolino tkwi w „wahadełku” - urządzeniu, które pozwala z dużą szybkością pokonywać łuki. Ono gdzieś tam się w trzewiach żelaznej bestii przekręca, zmienia punkt równowagi i przez to skład mknie, nie wypadając z torów. Niestety trasa na wybrzeże nie jest chyba za dobrze dostosowana do futurystycznych możliwości ekspresu. Ma po prostu za mało zakrętów, przez co ten nie ma jak wykorzystać ruchomego balastu. Tak przynajmniej zgaduję, bo pociąg systematycznie powiększał opóźnienie.
Dla porównania wracaliśmy zwykłym „pośpiechem”, w starym stylu, z przedziałami, bez monitorów, z zafajdanym, wyschniętym jak Sahara wychodkiem. Ponad dwukrotnie taniej, czas przejazdu ten sam, tylko zapach nieco inny i nie dają soczku. Ale soczku nam nie szkoda - za to co zaoszczędziliśmy, moglibyśmy spokojnie kupić po faszerowanym szczupaku i szampanie.