Zdarzyło mi się to po raz pierwszy w życiu. Słyszałem, że na „Zachodzie” to norma, ale w Polsce? Trudno opisać szok, zachwyt i niedowierzanie. Faktem jest, że chyba na pięć minut zapomniałem oddychać. A zaczęło się od dość prostej, acz niezbyt częstej potrzeby - miałem znaleźć pracownika.
Pracownika szuka się różnymi sposobami. Tym razem coś mnie podkusiło, żeby wejść na stronę internetową Powiatowego Urzędu Pracy i zobaczyć, jakie możliwości daje słynna instytucja. Do urzędów mam zasadniczo awersję. Po obejrzeniu Kingsajza biura kojarzą mi się z czymś tajemniczym, mrocznym, zapomnianym, pełnym absurdalnego porządku. Na własnej skórze doświadczyłem, że zmniejsza się tam ludzi. Mimo lęku przemogłem się, wezwałem na wszelki wypadek kilku świętych do czuwania i zacząłem wypełniać udostępniony formularz. Na sam koniec przydługiego przepytywania człowiek natyka się na kilka obowiązkowych opcji finalizujących proces.
Pierwsza każe podpisać się kwalifikowanym, na 100,5 proc. bezpiecznym, międzygalaktycznym podpisem cyfrowym - hmm, nie mam, co to w ogóle jest? Druga prosi o wykazanie się pancernym kontem internetowym, które zostało zweryfikowane przez najdzielniejsze służby, na którego straży stoją nieznane zwykłym ludziom bestie - no, nie mam. I ostatnia, jak czarodziejskie drzwi, wiodące na skróty do bajkowej krainy: „Jeśli nie chce ci się podpisywać, miej to w nosie, kliknij mnie”. Nie mogłem uwierzyć. Czy to możliwe, żeby załatwić jakąś sprawę z jakimkolwiek biurem bez kłopotu, bez fatygi, ot tak? Otóż można. Byłem tak oszołomiony, że patrzyłem na ekran wciąż pełen niepokoju, jeszcze bojąc się celebrować sukces, ale i kompletnie zauroczony. Do tego momentu mogę projektantowi aktualnego sposobu zbierania ofert pracy pogratulować i życzyć, żeby sam nie stracił posady, gdy szefowie dowiedzą się, że tak można.
Rodacy-emigranci przywożą opowieści o tym, że w Stanach, czy Anglii normą jest obsłużenie petenta przez telefon, bez okazywania dowodu osobistego. Bo niby po co miałby ktoś oszukiwać w sprawach, w których nie może osiągnąć korzyści? Ale u nas brzmi to jak herezja. Załóżmy, że jestem przedsiębiorcą i wchodzę w nowe obszary funkcjonowania. Państwo nakłada na mnie obowiązek poinformowania o tym operatora rejestru działalności gospodarczej, czyli przykładowo urząd miasta. Już samo to jest psu na budę biznesmenowi. Ale nie - biurokratycznemu upiorowi mało. Każe jeszcze stanąć wobec urzędu, schylić pokornie głowę i UDOWODNIĆ, że jest się sobą. Zapytam - bo jak nie, to co się stanie?
Przykład z pośredniaka pokazuje, że jednak da się, że wspomnianemu upiorowi ktoś w końcu wybił zęba i świat się nie zawalił. Życzę i innym, zdumionym zapewne w tej chwili urzędnikom, żeby przejrzeli procedury i zastanowili się, ile z nich mogą potraktować ulgowo, ile z nich mogą zrobić bardziej ludzkimi. Proszę, nie mówcie tylko, że formularzy „na słowo honoru” więcej nie będzie, bo świat urzędniczy ma je... w PUP-ie.