Grzegorz Żochowski: NIGDY nie byłem w stanie bez zastrzeżeń zadeklarować, że ktoś mnie reprezentuje
Cieszymy się w tym roku z kolejnych rocznic odzyskania niepodległości. Zapowiada się, że obchody będą trwały wiele miesięcy, a wątki wyzwoleńcze znajdą się w większości przemówień, niezależnie od okazji, dodając im słusznego patosu. Natężenie wykorzystania motywów patriotycznych jawi się na potencjalnie spore.
Całe zastępy przodków ścierały się z zaborcami i okupantem, żeby móc mówić po polsku, kultywować kulturę, żeby mieć własne rządy, żeby za bycie sobą nie oczekiwać przede wszystkim represji. Z chęcią i nawet uczciwie możemy stwierdzić, że wszystko to mamy współcześnie. Spełniło się marzenie Polaków. Językiem mówimy jakim chcemy - nawet najbardziej gałganiarskim, niedbałym, wulgarnym, czy z ordynarnymi naleciałościami angielskimi. Zwyczaje możemy se mieć jakie dusza zapragnie - czy to Walentynki, czy Halloween, pal licho, że nieobecne zaledwie dwie dekady wstecz. Za to na myśl o choince robimy bokami, żeby za wszelką cenę od niej uciec, zgadzając się na coraz bardziej mikroskopijne i łatwe namiastki świątecznego drzewka (a może raczej krzewu, krzewinki, gałązki, świątecznej igiełki). Wszystko osiągnęliśmy. I tylko do władz mam niemałe wątpliwości. Chciałbym powiedzieć: hura! jesteśmy wolni, rządzą nasi. W kontekście historycznym nie popełnię błędu i nie podejrzewam, że stery kraju dzierżą agenci. Jednak już w chwili, gdy z ust dobywa się słowo „nasi”, wyczuwam że nie jest ono zupełnie słuszne. Jakoś NIGDY nie byłem w stanie bez zastrzeżeń zadeklarować, że ktoś mnie reprezentuje.
Nie sprawdzałem na ile wiarygodne są dane w niedawno przeczytanym raporcie o kondycji polskich partii politycznych. Nie muszę tego robić, pamiętając inne, sprzed paru lat, w których liczby wyglądały podobnie. Badacze zauważają wyraźny spadek liczby politycznych legitymacji. Na dzień dzisiejszy członkami partii ma być niecałe 0,7 % społeczeństwa. Znaczy to, że około 7 osób na tysiąc jest gdzieś zapisanych. To te 7 osób ma największą szansę na sprawowanie władzy. Jakiż przedziwny i wybiórczy jest los, że to właśnie te 7 osób lub ich małżonkowie trafiają w pierwszej kolejności na stanowiska w spółkach, w radach nadzorczych, na dyrektorskie fotele, że te 7 osób z rodzinami nie cierpi na bezrobocie podczas najgorszych zapaści gospodarczych. PO, PiS, PSL, Nowoczesna - jeden czort.
Gdyby prostym zabiegiem zostania członkiem jakiejś organizacji można było zwiększyć swoje możliwości, sprawa byłaby dziwna, patologiczna, ale prosta. Jednak i w samej hierarchii partyjnej są schody. Na wyżyny pną się zwłaszcza jednostki zaangażowane, niezachwianie gloryfikujące politykę ugrupowania. Lokalnym przykładem jest większość białostockich wiceprezydentów. Jeden bardzo partyjny, który wyrugował ze stanowiska swego kolegę (za mało partyjnego); drugi, który we właściwym momencie zapisał się do odpowiedniej partii, będącej w perspektywie użytecznym koalicjantem prezydenta i trzeci, który nagle przepisał się z własnej partii do konkurencyjnego komitetu i jednocześnie zaskoczył zwinnością w zmianie kierunku uwielbienia. Trafnie wybrał ugrupowanie i ma.
Mimo że zauważalna część ludzi u władzy stara się odpowiadać na oddolne potrzeby - trzeba to uczciwie przyznać - daleko mi do przekonania, że rządzą „nasi”. Jest między nami a nimi zbyt wyraźna przepaść szans i przywilejów.