Granice? To tylko linie na papierze
Michael Kurzwelly jest przekonany, że granica nadal jest zamknięta. W głowach Niemców i Polaków. I tylko wspólnie możemy ją otworzyć.
Mija 25 lat od podpisania polsko-niemieckiego traktatu o dobrym sąsiedztwie. Czy obie strony dobrze wykorzystały ten czas?
Mieszkam na pograniczu na stałe od 1998 roku. Wcześniej spędziłem kilka lat w Poznaniu. Stąd byłem świadkiem, ba, uczestnikiem tych zmian. Pamiętam, stałem kiedyś w supermarkecie we Frankfurcie i zatelefonował któryś z moich przyjaciół z Poznania. Gdy stojący obok usłyszeli język polski, atmosfera wokół stała się... lodowata. I poczułem na własnej skórze, jak wówczas czuli się na niemieckim brzegu Odry Polacy. Dziś nikt tak nie reaguje, nawet połowa kasjerek w marketach to przecież Polki. Przywykliśmy, i to tak bardzo, że wiele osób nie wyobraża już sobie zamkniętej granicy. Mamy wspólną ciepłownię, linię autobusową, wspólne interesy i imprezy kulturalne. Ale nie próbuję oczywiście nawet wmawiać, że nie ma już uprzedzeń. I co ciekawe: im więcej we Frankfurcie jest uchodźców, tym jego mieszkańcy przychylniejszym okiem spoglądają na Polaków.
Ćwierć wieku... Nie liczył Pan jednak na więcej?
Oczywiście. Nadal mamy zamkniętą granicę, ale w głowach, mentalną. Dzieli Polaków i Niemców. Chodziłem do liceum w zachodniej części Niemiec, było zdecydowanie multikulturowe, mieszkałem trochę we Francji, trochę w Polsce, dużo podróżuję. Może dlatego granice dla mnie nie istnieją? Od kilkunastu lat staram się je też wymazywać wokół siebie, chociażby przez Słubfurt. Próbuję udowodnić, że Europa jest jedna, że rubieże nie mają sensu, Polska, Niemcy, Belgia... To tylko umowne podziały i pojęcia. Ja uwielbiam przeskakiwać granice i uważam, że każdy młody Europejczyk powinien mieć obowiązek, tak, obowiązek, wyjazdu na rok do innego kraju, aby otworzył mu się umysł na świat. Nie mam żalu, że nie wszyscy wpadli w zachwyt nad ideą Słubfurtu, ale z drugiej strony... Większość ludzi, którzy dają się jej porwać, nie jest stąd. To przyjezdni. Przywieźli świeżość, otwartość, inne podejście do granicy.
Mówiliśmy, że musi odejść wojenne pokolenie, aby zapomnieć o historycznym rachunku krzywd. Tymczasem młodzi ludzie, już z kolejnego powojennego pokolenia, nadal biegają z nacjonalistycznymi transparentami.
W historii zawsze istnieje ryzyko, że to, czego nie przetrawimy, wróci. Gdy porównamy sytuację w Europie przed II wojną światową i to, co dzieje się obecnie, dostrzegam pewne podobieństwa. I to jest straszne. Świat się globalizuje, państwo narodowe w tym świecie neoliberalnym ma naprawdę niewiele do powiedzenia. Rządzą konsorcja, korporacje i polityka narodowa ma coraz mniejsze znaczenie. Ta zmiana w wielu ludziach budzi strach i każdy znak tej zmiany utożsamiany jest z nadciągającą katastrofą. Nie wiem, skąd polska młodzież bierze takie poglądy. Ale nie, też macie przecież historyczne wzorce, w okresie międzywojennym również nad Wisłą było mnóstwo nacjonalizmu.
Czy przypadkiem sami nie ugruntowujemy stereotypów? Ginące w Niemczech samochody i rowery, śmieci w polskich lasach...?
Nie umiem patrzeć w ten sposób, że tu źle robią Polacy, a tutaj Niemcy. I nie można stosować uogólnień w odniesieniu do żadnej nacji. Polskie społeczeństwo jest strasznie podzielone, i to nie tylko politycznie. Podobnie zresztą jak w całej Europie mamy do czynienia z neoliberalizmem i postępującym rozdźwiękiem między bogatymi i biednymi. Podobnie jak dzieje się w Niemczech i w innych bardziej zamożnych państwach, musicie budować nowoczesny system ochrony socjalnej. Chociaż może Niemcy nie są najlepszym wzorem, tutaj ten system się kruszy.
To już doradzanie Polsce, którego bardzo nie lubimy.
Cóż, Niemcy obserwują z uwagą to, co się dzieje na drugim brzegu Odry. Wiem, to może być traktowane jak wtrącanie się w wasze sprawy, ale zamieszanie wokół Trybunału Konstytucyjnego budzi tutaj emocje. Zagrożenie demokracji? Dla mnie jedyną nadzieją na tę prawdziwą demokrację, szansą dla obu nacji, jest nasza obecność w Unii. Nie mówię jednak o obecnej formule Europy, w której rządzą eurokraci. Ten system musi zmurszeć. Ludzie przecież widzą, że politycy tylko zabiegają o głosy, a w rzeczywistości są zakładnikami lobbystów i wielkich korporacji. To znów problem, który nie ma nic wspólnego z granicami, narodami, państwami. Z drugiej strony, jakby dla przeciwwagi, mamy budzące się egoizmy narodowe. Ale to nie jest dobra droga.
Walczy pan o Słubfurt. Co zrobić, aby to było jedno miasto, abyśmy stali się jednym regionem?
Musimy nauczyć się współżyć na co dzień, a nie tylko od święta, nie ograniczać się do jakichś pokazowych akcji. Powinniśmy przestać dzielić, mówić, że tutaj mieszkamy my, a tam, za mostem, inni. To właśnie jest Słubfurt, który ma podkreślać, że tutaj żyjemy my, słubfurtczycy, i łączymy w sobie polską i niemiecką tożsamość. Wreszcie zdajmy sobie sprawę, że te dwa miasta, dwa regiony, nie mają szans w pojedynkę, że nasza siła polega na współdziałaniu. Wiem, wiem, ludzie się wychowywali w różnych systemach i potrzebujemy więcej czasu...
Ale mieszkańcy Pomorza Wschodniego, Brandenburgii, nie mogą się pogodzić z Polakami, którzy wprowadzają się do domu za ich białym płotem.
Z jednej strony mamy mit biednej Polski i bogatych Niemców... To się zmienia. Polacy stają się coraz zamożniejsi, zarabiają coraz częściej przyzwoicie. I Niemcom często trudno się z tym pogodzić. Na Pomorzu Przednim/Meklemburgii mamy specyficzną sytuację. Oto metropolia w postaci Szczecina i biedna prowincja po stronie niemieckiej. I właśnie tutaj rodzi się i gnieździ neonazim. Ale ja, gdy patrzę na Loecknitz, gdzie więcej jest polskich niż niemieckich dzieci w przedszkolu, cieszę się. Mam nadzieję, że już wkrótce nie będziemy wiedzieli, czy jesteśmy w Polsce, czy też w Niemczech. Chciałbym, aby pogranicze było terytorium, gdzie narodowe tradycje się przeplatają, gdzie może być... interkulturowo. To taka moja utopia, ale pragnę, aby takie programy funkcjonowały w całej Europie, aby na pograniczach dzieci od małego uczyły się języka sąsiada. I jego historii. Żeby rozumiały. Do tego język sąsiadów winien funkcjonować w urzędach, aby było jak w Szwajcarii...
Gdy słucham tych słów... Nie rzucają w Pana we Frankfurcie kamieniami?
Bywa. Właśnie dostałem pocztówkę z propozycją trzeciej drogi. Czyli żebym wynosił się z Niemiec, skoro nie czuję się Niemcem, a obywatelem świata. Zresztą z polskiego brzegu Odry również otrzymuję sporo hejtu.
Ciągle słyszę, że Niemcy z dawnych wschodnich krajów związkowych bardzo różnią się od tych z tzw. zachodu.
Gdy przyjechałem tutaj z Poznania, znacznie lepiej czułem się w Słubicach. Bowiem we Frankfurcie mówiono, że jestem „wessi”, z zachodu. Słyszeli inny akcent, widzieli różnice w sposobie myślenia. Inaczej mówiąc, byłem dla nich obcy i było to coś nie do wytrzymania. A we mnie przez cały czas kołatał się przecież projekt, idea społeczeństwa obywatelskiego, którym zresztą karmiłem się od dziecka, biegałem z transparentami na różnych manifestacjach. A tutaj byłem obcy w moim mieście. Stąd też nie mogę się pogodzić z pytaniami po naszej stronie, że jak to, jaki to Słubfurt, skoro mieszkamy we Frankfurcie? W niemieckim Frankfurcie. I od kogo mam legitymację, że wymazuję granicę? Jakim prawem? Tacy są właśnie wschodni Niemcy. Tak, nawet sztukę rozumieją tylko jako malarstwo, rzeźbę, a nie jako zakwestionowanie rzeczywistości.
Kwestia wyobraźni... A Pan walczy z granicami i z systemem.
To nie jest takie proste. Tak, walczę. Z granicami, z politykami. W Słubicach nie ma, niestety, tradycji społeczeństwa obywatelskiego. Problem polega na braku silnej klasy średniej. I... wolnego czasu. Polacy pracują na dwóch etatach i mniej poświęcają się życiu społecznemu. Na pierwszym miejscu jest bowiem w Polsce rodzina, i to nie tylko w sferze emocji i tradycji. Rodzina w Polsce zastępuje... opiekę socjalną. Bez rodziny na stare lata, w przypadku choroby lub utraty pracy, trudno przetrwać. A w Niemczech? Tutaj jest z kolei problem strukturalny.
Czyli Słubfurt jest ciągle fikcją?
Przyszłością. Mam nadzieję, że przyszłością. W Słubfurcie każdy, kto przychodzi, ma głos, czyli mamy kilkanaście osób, które sprawując władzę, doskonale się bawią. I dla mnie jest to właśnie demokracja. Bo nie polega ona przecież na tym, że się głosuje raz na cztery lata. Demokracja oznacza, że wspólnie budujemy nasze miasto, nasz świat i nie ma znaczenia, że przebiega przez nie dziwna linia, granica, którą ktoś wykreślił na mapie, na papierze. W przeciwnym wypadku poddajemy się w konfrontacji z... neoliberalizmem. Poddajemy się. Godzimy się z tym, że wszystko jest własnością jakiejś tam firmy, jakichś tam, służących im polityków. I obroną przed tym nie jest żaden „izm”. Obronimy się tylko wówczas, gdy będziemy razem... Gdy zrozumiemy, że w ten sposób możemy być... wolni.
Michael Kurzwelly to niemiecki performer. Mieszka i pracuje we Frankfurcie i Słubicach. Urodzony w Darmstadt, dorastał w Bonn, studiował malarstwo na Uniwersytecie Alanus w Alfter. W Poznaniu założył Art Centre International. We Frankfurcie jest między innymi wykładowcą na Uniwersytecie Europejskim Viadrina. Uwagę zwraca jego międzynarodowy projekt nazwany Słubfurt, dążący do stworzenia jednego miasta i wspólnego myślenia („na granicy obu krajów, która nie istnieje”)...