Głupi jak ranking
Z końcem roku rozpleniają się po gazetach, audycjach i stronach internetowych różnorakie... rankingi.
Przyjmujemy je zwykle z bezkrytycznym uwielbieniem, choć wystarczy odrobina refleksji, by odkryć, jak bardzo są one głupie. Bo co to na przykład oznacza dla Grzegorza Krychowiaka, że jest najgorszy na liście najlepszych piłkarzy? Może większym sukcesem jest być najlepszym wśród najgorszych, choć i to jest dość podejrzane. Lewandowski ma jeszcze gorzej, bo jest 11. w dziesiątce najlepszych piłkarzy świata, co oznacza, że jest nienajgorszy wśród nienajlepszych. Myślę, że tym brutalnym wynikom powinni przyjrzeć się specjaliści z agencji PR-owych, którzy działają według zasady „Przynieś mi jakikolwiek ranking, a udowodnię, że w nim wygrałeś”. Dzięki takim specjalistom Polska bywa w piątce najbardziej rozwiniętych państw świata, Białystok - najlepszym miejscem do życia, a książki, o których nigdy nie słyszeliście, bywają bestsellerami. Pewnie nie raz złapaliście się za głowę lub zawyliście: „Kto ten ranking układał?” Rankingi zajmują zdecydowane pierwsze miejsce w moim rankingu rzeczy powszechnie lubianych, choć durnych.
Na miejscu drugim znajdują się wyliczanki z cyklu „15 sekretów dobrze upieczonej tilapii”, albo „28 gwiazd, o których prawdopodobnie nie wiesz, że są biseksualne”, czy wreszcie „13 frustrujących sytuacji w kuchni”. Tę akurat liczbę uważam za zaniżoną. Kiedyś w takich wyliczankach zawsze było 10 punktów. 10! Jak Pan Bóg przykazał. Mojżeszowi. Ostatnio widziałem „9 rzeczy, które mogą nadać nowy sens Twemu życiu”. Dziewięć to trochę mało w porównaniu z liczbą sekretów pieczonej tilapii. Poza tym widziałem „5 prawd o życiu, których możemy nauczyć się od psa”. Myślałem, że od psa możemy się nauczyć, że trzeba czasem się odezwać, żeby karawana jechała dalej, że nie warto być samolubnym, nawet gdy naszym panem jest ogrodnik, no i że sedno sprawy leży zwykle tam, gdzie jesteśmy pogrzebani. Ale okazuje się, że to nie jest takie oczywiste. A propos, znalazłem też wyliczankę „17 nieoczywistych rzeczy, które zwykle bierzesz za oczywiste”. Miałem po tym w głowie wielkie WTF lub - jak by powiedzieli starsi czytelnicy - wielki znak zapytania.
I tak przechodzimy do miejsca trzeciego czyli psychozabawy z cyklu: „Jakim jesteś znakiem interpunkcyjnym?”. Okazało się, że jestem średnikiem. „Przyjacielski, zdecydowany, pomysłowy, zawsze nadaje zdaniu przyjemną kontynuację.” Ale to jeszcze nic, z quizu: „Jakim jesteś narzędziem?” wyszło mi, że jestem betoniarką. Ale nie chodzi o to, że jestem tępym betonem. Wyjaśnienie brzmiało: „Twoje życie jest jedną wielką budową, ale najważniejsze, że ciągle się kręci.”
Na miejscu czwartym zjawisk durnych, choć uwielbianych, umieściłbym tendencję podnoszenia każdej, najbanalniejszej czynności do wydarzenia o randze światowej, a nawet kosmicznej. Wszystko się zaczęło od napisów nad niespłukiwalnymi pisuarami: „W tej chwili trzymasz w ręku cały świat”. Potem dowiedziałem się, jakie połacie Amazonii pozostały nietknięte w chwili, gdy podjąłem decyzję o korzystaniu z tego samego ręcznika przez drugą dobę hotelową. Ale najgłośniejszym echem w kosmosie odbija się ta chwila, kiedy zabierasz na zakupy głupawy koszyczek lub starą, babciną, szmacianą torbę zamiast destrukcyjnej reklamówki. Kiedyś oglądałem modelkę, która z rozmazanym od łez makijażem opowiadała o reklamówkowym Armagedonie. Mówiła, że tryliony naszych reklamówek trafiają do oceanów i mogą się nimi zakrztusić biedne, maleńkie płetwale.
Najpierw odruchowo rozpłakałem się razem z modelką, ale potem sprawdziłem na Wikipe-dii, że płetwale nie są takie bezradne i małe. Właściwie o zwierzęciu wielkości hali do koszykówki i wadze boeinga 777 można bez cienia przesady powiedzieć, że jest dość duże. Samo serce płetwala waży 600 kg, a narząd, o który boicie się zapytać, lub nie wiecie, że płetwal go ma, bo nie wiecie, że jest ssakiem, mierzy prawie 2,5 metra. Mogłoby się wydawać, że w starciu z reklamówką płetwal ma spore szanse, ale szlochające modelki twierdzą inaczej.
Pozostając w tematyce morskiej, na miejscu piątym chciałbym umieścić przyjemny i bardzo głupi zwyczaj nazywania huraganów. Myślałem, że to tradycja zdecydowanie anglosaska. Okazuje się jednak, że Polacy wcale nie są gorsi i orkan, który aktualnie szaleje na Bałtyku ochrzczono imieniem Barbara. Bo co orkanowi imię? Nie wiadomo. Może orkan, z którym można być po imieniu staje się bardziej swojski.
Życzę więc państwu w 2017 roku jak najwięcej radości i słońca, a jak już będzie padać, niech pada na Was tylko piękna i ożywcza Justynka, lub przystojny i dziarski grad Mieczysław. I życzę byśmy pamiętali, że każdą inną złą rzecz też można w każdej chwili przechrzcić na dobrą. Bo to nie tylko przy niespłukiwalnym pisuarze trzymamy w rękach cały świat.