Fiakry, czyli dorożki - prawdziwe, a nie landa dla turystów
Obyczaje. Na wszystkich placach targowych stały furmanki. Platonami jeździło się na bielany. Kurpiowskie wozy grały wszystkimi kolorami.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu po Krakowie jeździły fiakry czyli dorożki, prawdziwe, a nie landa dla turystów. Jeździły platony, szerokie platformy ciągnięte przez ogromne, kudłate perszerony.
Platonami przewożono wszelkie towary, ale raz w roku, na Zielone Świątki ich burty zdobiły brzozowe gałązki. Przystrojone, zamiecione, ruszały spod klasztoru Norbertanek ku Srebrnej Górze, gdzie szumiał odpust. Na platonach, na drewnianych ławkach, siedzieli wystrojeni mieszkańcy Zwierzyńca. Zazwyczaj przygrywał im harmonista - od rana pijany, o twarzy czerwonej jak miech jego instrumentu.
Jednak na placach targowych dominowały nie fiakry, nie platony, ale zwyczajne chłopskie fury. Unosiła się woń siana, końskiego moczu i potu. Wozy stały ciasno, jeden obok drugiego. Konie, zimą przykryte kraciastymi kocami, z rezygnacją zwieszały łby. Do każdego końskiego łba przymocowany był worek z obrokiem. Tak było na krakowskim placu Na Stawach, gdzie czasem stało nawet sto wozów. Tak było wszędzie - na tarnowskim Burku, na łomżyńskim placu Zambrowskim, na nowosądeckim Rynku, dzisiejszym salonie miasta, z okazałym ratuszem pośrodku.
Nowosądecki targ był chyba najbardziej egzotyczny. Nie tylko dlatego, że wokół Rynku stały wozy zaprzęgnięte w krowy - rzecz niebywała kilkadziesiąt kilometrów dalej. Już to pachniało egzotyką, ale przede wszystkim działała wyobraźnia. Po Rynku kręciły się gromady cygańskich dzieci, w dookolnych wsiach, w opuszczonych cerkwiach, smucili się wielkoocy bizantyjscy święci. Jeszcze trwała pamięć o Łemkach i Żydach, jeszcze pamiętano o bliskości Węgier.
A może bardziej egzotyczny niż nowosądecki był targ w Łomży? Kurpiowscy chłopi nawet w letnie południe paradowali w kożuchach, ale to nie oni, nie ich dębione kożuchy były najbardziej egzotyczne. lecz kilimy okrywające furki. Cienka wełna, utkana w domu. Na tej wełnie głęboka czerń. Na tej wełnie zieleń butelki do piwa. Na tej wełnie ostra różowość. Niesamowite zderzenie kolorów. Kilimy z placu Zambrowskiego były egzotyczne, ale okrywały też egzotyczne wozy. Bardziej kojarzące się z Rosją niż z Europą fury, jakich nie można było zobaczyć w innych częściach Polski.
Dziś niewielu już ludzi zna anatomię konnego wozu, pojazdu wszechstronnego. Kiedy założono nań deski zwane gnojowicami, można było wywieźć w pole obornik, vulgo gnój. Drabiny, specjalnie w tym celu zrobione, pozwalały zwozić zboże i siano. A półkoszki, ogromne, uplecione z wikliny kosze, przydawały wozowi nieomal dostojeństwa, kiedy zaś dodało się jeszcze ozdobne siedzenie, dorzuciło dekorację z gufrowanej bibułki i żywych kwiatów, roboczy pojazd mógł się prawie zamienić w powóz. Można było nim, w wesołym turkocie kół, w nieustannej palbie batów, zajechać pod kościół w ślubnym, rozhukanym orszaku.
Koła turkotały, bo były drewniane, w dodatku okute stalowa taśmą. Z czasem zastąpiły je koła gumowe, podobne do samochodowych. Wtedy wozy zamilkły, stały się niemowami, chociaż jeździło się nimi wygodniej...
Koń, ż szyją uwięzioną w chomącie, z kiełznem w pysku, ciągnął wóz, biegnąc obok dyszla. Jednak nie każda furmanka miała dyszel. Na Podlasiu koń stąpał pomiędzy hołoblami i właśnie one - obok kożuchów i wściekle kolorowych kilimów - decydowały o egzotyce. Na tym nie koniec anatomii świętej pamięci furmanek, bo jeszcze trzeba wspomnieć o zworze, orczyku i kłonicach. Te ostatnie stanowiły oręż podczas wiejskich bójek. Zwora pozwalała wydłużać wóz, by zmieściło się jak najwięcej siana lub do podróżnej albo paradnej wersji. No i jeszcze orczyk, podobnie jak dyszel i hołoble sprawiający, iż koń wraz z wozem stanowił całość.