Felieton Tadeusza Płatka. Wystawka
Śmieci wielkogabarytowe lubiłem od zawsze, a jeszcze bardziej mój brat, polujący na nie systematycznie. Jeżeli na którejś ulicy jest powódź, to Jan już wie, że za miesiąc na bruku znajdzie się wszystko to, co zostało zalane, oraz, skarby dodatkowe, wyniesione przy okazji z piwnicy, którą ze względów katastrofalnych należało opróżnić.
Jeden jest nieodłączny bohater wystawek chodnikowych – biurowy fotel obrotowy. Jest to przedmiot, który każdy kiedyś miał, i każdy w końcu zdecydował się pozbyć z powodu urwanego kółeczka. Niektórzy, przez lenistwo, używali go jeszcze przez kilka miesięcy, balansując mizernie, rysując parkiet, w końcu jednak było tego dziadostwa zbyt wiele i ten najbardziej roboczy mebel, rozgwiazda pracy twórczej, lądował, po raz pierwszy w swoim plastikowym życiu, pod gołym niebem wraz z towarzyszami.
Elitą miejskiego lamusa są meble z lat 50’ i 60’, tak zwane wysokie połyski, których nie lubię, ale na których punkcie cała krakowska hipsterka oszalała. I tak, jak kiedyś każdy chciał jeździć odrestaurowanym VW garbusem, to teraz trzeba mieć w modnym domu meblościankę, albo przynajmniej jakiś niewygodny fotel ze Spółdzielni Pracy ŁAD, na którym się będzie mogło czytać Olgę Tokarczuk.
Prawdziwych antycznych perełek jest już co raz mniej, nawet nie dlatego, że ludzie znają wartość swoich babcinych, porządnych, przedwojennych „Kalwarii”, czy pra-babcinych secesji. Gdy nadchodzi przemeblowanie, miastowi, pozbawieni w pandemii mięśni i ochoty do przenoszenie czegokolwiek, wrzucają już tylko zdjęcie do netu, z żądaniem zabrania np. wielkiej szafy, za ogromne pieniądze. Co tam szafy – co chwila zdarza się anons, że ktoś łaskawie odda 20 worków gruzu zmieszanego z beznadzieją, trzeba sobie tylko po ten gruz przyjechać. Na ulicy lądują więc, poza obrotowymi fotelami, głównie porozwalane bodziomeble, jiski, uszkodzone ikee, beznadziejne obrazki, które przez dekady wisiały jako emocjonalny szantaż-bohomaz, no i oczywiście tapczany.
Żebym nie wiem jak się spieszył, żeby lało jak z lodowego prysznica , żebym miał nawet białe na sobie spodnie, to nigdy się nie oprę, żeby na starym, wystawionym na chodnik tapczanie nie przykucnąć choć na chwilę, z dwóch powodów. Jest dla mnie niezmiennie niezwykłe siedzieć na meblu pod gołym niebem. To taka namiastka scenografii, czynność przy tym łobuzerska, a ja z upływem lat coraz rzadziej mam okazję na łobuzerię, przestaje mnie na nią stać. No, to przynajmniej sobie posiedzę wygodnie, zapalę papierosa, poobserwuję przechodniów, przejezdnych, którym coś takiego nigdy nie przyjdzie do głowy. Poza tym, jak sądzę, jeżeli ta kanapa ma duszę, to się ucieszy, że ktoś na niej spoczywa po raz ostatni, że w otoczeniu rzeczy zbędnych, że mogę być jej czułym grabarzem, że w oczekiwaniu na nieuchronną furgonetkę ku zatraceniu, jeszcze raz się na coś przyda. Będzie jej miło. Tak zwyczajnie, jeżeli nie po ludzku, to po meblowemu.