Dzieci wojny i koniec świata. Przygotujmy się na pot i łzy. Krew przelewają Ukraińcy [Kwadratura kuli]
Kiedy mój przyjaciel z Roztocza przywracał do żywych siedmiolatka zamarzniętego na kość po 30-kilometrowym marszu, kremlowscy propagandyści kazali nieuleczalnie chorym malcom z hospicjum w Kazaniu ustawić się na mrozie tak, by z drona wyglądało to na literę „Z”. Tę samą, którą oznakowane są putinowskie wojska dokonujące ludobójczego „oswobodzenia” Ukrainy. Większość ze 130 milionów Rosjan nie wie, że są przez pół świata uważani za zbrodniarzy. Nawet moskwianie pytają, dlaczego w galeriach handlowych działają tylko sklepy spożywcze, a wszystkie Zary i H&M-y są zamknięte – i puste. Nikt nie wypowiada słowa „wojna”, bo o niej nie wie. Albo boi się je nawet pomyśleć – bo grozi za to 15 lat łagru.
My tu, w Polsce, miewamy refleksje typu „oto, co się dzieje w kraju, w którym władza ma przemożny wpływ na wszystko, w tym media i sądownictwo”. Ale głównie jesteśmy wyczerpani. Fizycznie i psychicznie. Nie tylko obrazami wojny, choćby tym, który wstrząsnął na chwilę cywilizowanym światem: z ranną Ukrainką w zaawansowanej ciąży niesioną na noszach pośród zgliszcz i gruzów barbarzyńsko atakowanego przez Rosjan szpitala w Mariupolu. Relacje kolegów z Roztocza, którzy codziennie ratują życie kilkudziesięciu zamarzniętym piechurom po ukraińskiej stronie, przypominają co rusz opisy marszów śmierci: najsłabsi uchodźcy zostają na końcu grupy, odpadają, zostając na poboczu na drodze, reszta, wyczerpana, ledwie człapie. Mogą liczyć tylko na pomoc od nas. Czyli kogo?
„W ciągu ostatnich dwóch tygodni jedyną zasługą państwa polskiego jest to, że nie przedłużyło muru z granicy polsko-białoruskiej na granicę polsko-ukraińską” – mówi ostro Marcin, który zdołał ocalić kolejne dziecko, a teraz biegnie do półprzytomnego staruszka. Jest to opinia niesprawiedliwa, ale wzięła się z narastającej frustracji: wszystkie sprzęty i produkty, także żywnościowe, jakie od początku rosyjskiej inwazji służą ratowaniu Ukraińców, pochodzą z porywu serca (i kieszeni) obywateli, w tym przedsiębiorców. I właśnie się skończyły, albo zaraz skończą. Nasze prywatne mieszkania, schroniska, pensjonaty, hotele i inne dostępne – również prywatne – przestrzenie pomieściły ponad milion ludzi.
Owszem, znalazło się też sporo przestrzeni publicznych, w tym hal sportowych, ale ich zaopatrzenie pochodzi także od nas – osób prywatnych, społeczników, stowarzyszeń, fundacji i grup zorganizowanych przez FB czy Linkedin. Nasze dostawy wyżywiły i żywią półtora miliona ludzi. Najszybciej odnalazły się w tej sytuacji samorządy – lepiej lub gorzej pomagają koordynować pracę pospolitego ruszenia. Niezależnie od tego ogarnął się biznes: to, co zrobili w tym czasie polscy przedsiębiorcy, nie ma precedensu w świecie.
Sęk w tym, że my wszyscy musimy mieć za co kupić drożejącą żywność, benzynę po 7 (8?) złotych, zapłacić rachunki za prąd i gaz wyższe o 50 procent. Przedsiębiorcy muszą ocalić swe firmy w warunkach niepewności, szalonego wzrostu kosztów, osłabionej złotówki, ucieczki kapitału z naszej części Europy i (na dokładkę) chaosu wywołanego przez Polski Ład – w przeciwnym razie źródło utrzymania stracą nie tylko oni, ale ich pracownicy. Wielu musi ogarnąć zamówienia, choć utracili lwią część załogi. Ukraińcy z przemysłu, transportu, budowlanki poszli ginąć za ojczyznę. My zostaliśmy z ich żonami, siostrami, mamami, babciami – i setkami tysięcy dzieci.
To nie potrwa chwilę. Jesteśmy świadkami końca świata znanego pokoleniom wyrosłym bez wojny. Świata bez kalek z pourywanymi przez bomby kończynami. Świata poprawiających się warunków życia, powszechnej opieki zdrowotnej i edukacji, śmiesznie taniej żywności i energii. Przygotujmy się na pot i łzy. Krew przelewają bracia Ukraińcy.