Dla pana Bogdana jego rodzinny ich Łuck miał trzy życia. Jedno w pociągu
Rodzinny Łuck we wspomnieniach Bogdana Szczepańskiego to ciąg zmieniających się obrazów, w których nawet trudno zachować chronologię. Jak w fotoplastykonie.
- Chodź, Boguś, zobacz, zapamiętaj ten obraz, Hnidawa się pali - czterolatek stanął obok mamy i patrzył w szalejący w dole ogień, słyszał ryk bydła. Wówczas jeszcze nie rozumiał, dlaczego płonął dom państwa Strutyńskich, do których przecież często zachodzili. Dopiero później usłyszał... Przyszli banderowcy, zabrali gospodarza wraz ze starszym kolegą Bogdana, Fredkiem. Wywieźli ich do lasu. Chłopcu udało się uciec, gdy bandyci byli pochłonięci wymyślnym torturowaniem ojca. Przybiegł do domu i krzyknął tylko do matki, żeby uciekali. Tak zrobili, a już po chwili pojawili się banderowcy i podpalili gospodarstwo. Również po latach już dowiedział się, że i w samym Łucku, zwłaszcza na przedmieściach, nie było spokojnie, mordowano Polaków. Ba, ukraińscy nacjonaliści wystąpili nawet do władz niemieckich z prośbą o utworzenie dla Polaków „getta”.
Inny obraz to obracające się powoli gołe stopy wisielców. Ofiar egzekucji na głównym placu Łucka. Związane z tyłu ręce i napchane do ich dłoni grudki łajna. Obraz, który się śnił po nocach.
Na wzgórzu, nad Styrem
Jednak było nie tylko strasznie. Mieszkali przy ulicy Górnej, na przedmieściu Łucka, w okolicy seminarium duchownego. Jak sama nazwa ulicy wskazuje, było to na wzgórzu, z którego roztaczał się właśnie widok na Hnidawę i dalszą okolicę. I właśnie ich murowany dom, kryty blachą, otoczony parkanem, to trzeci obraz. Dziadek zrobił wnuczkowi specjalną drabinkę, aby mógł patrzeć znad ogrodzenia na świat. Pan Bogdan pamięta tylko kolumny żołnierzy. Rosjanie, Niemcy z Madziarami, znów Rosjanie… To obraz trzeci, czwarty… I kolejne. Malowniczo płynący Styr, jakiś statek przy brzegu, ludzie wychodzący z wiktuałami nad rzekę, na piknik. Żarna, w których robiono mąkę, ziemiankę, w której się ukrywał przez cztery lata ojciec, który przed wojną był policjantem, a podczas wojny szefem kontrwywiadu 27. Dywizji AK. Dzielnica Krasne, fryzjer, jazda do Kwerc w odwiedziny do krewnych...
- Dziadek pracował w sądzie, był woźnym, a że dobrze szło mu pisanie, wyspecjalizował się w pisaniu podań i rozmaitych pism sądowych - dodaje zielonogórzanin. - Od chwili gdy tatę zabrali, dziadek odpowiadał za całą rodzinę.
Ojca pana Bogdana aresztowano nagle. Trzech smutnych panów pojawiło się nagle na podwórku. Później jeszcze widział wynędzniałą twarz ojca w tłumie mężczyzn gdzieś pędzonych. Jak bydło. Była mowa, że na śmierć.
I znów obraz. Dłuuugi pociąg i gdzieś z przodu machająca z wagonu ręka dziadka. Jechali dwa tygodnie i ten transport był jak Łuck na kołach. Sąsiedzi, znajomi, całe ulice. Dziadek jechał osobno z dwiema kozami, ich żywicielkami. I Szczepański przyznaje, że nie pamięta swojego pożegnania z Łuckiem, nie rzucił ostatniego spojrzenia na dom. Raczej przypomina sobie scenę pożegnania z przyjacielem z dzieciństwa, Alikiem. Ważniejsze było dla niego, że wokół byli znani mu ludzie.
- Bardzo tęskniłem za dziadkiem i na którymś z licznych postojów mama pozwoliła mi do niego pójść - wspomina pan Bogdan. - I nagle pociąg ruszył. Dziadek z jadącego już pociągu podał mi jakąś drabinkę i wciągnął do wagonu.
I jeszcze pierwszy widok Zielonej Góry. Jeszcze z otwartych drzwi bydlęcego wagonu. Dziwnym trafem zwrócił uwagę na „swoją” ulicę Batorego z wiaduktu. Na szczycie jednego z domów namalowane trzy wielkie sowieckie gwiazdy i napis Grünberg.
W rytmie tanga
- Nie wiem, zawsze się wzruszam przy starym tangu Mieczysława Fogga - dodaje pan Bogdan po chwili milczenia.
„Bo ja wrócę pewnego dnia
W drzwi zastukam, spytasz: kto tam, to ja
Więc gdy płakać miła chcesz
Szepnij tylko Boże strzeż
I ja wrócę ukochana, wiesz”
- Bo chyba tylko w ten sposób mogę zamknąć moją historię Kresów - mówi zielonogórzanin. - Był 1956 rok…
Ktoś zastukał do drzwi ich zielonogórskiego mieszkania. Matka poszła otworzyć. Usłyszał tylko dwa drżące głosy, mężczyzny i kobiety.
- Mieciu?!
- Haniu!
To nie była nawet radość. To był wstrząs. Na podstawie zeznań świadków, widzących Mieczysława Szczepańskiego pędzonego w grupie skazańców na miejsce straceń, uznano go za martwego. Był kwit wydany przez starostwo. Okazało się, że stróż cmentarza wygrzebał go rannego spod stosu trupów. Później była jeszcze Syberia. Jednak pani Hania, wdowa, wyszła już drugi raz za mąż, z drugim mężem miała dzieci. Ciężko pracowała nad tym, aby syna odciąć od rodziny ojca, aby od początku do końca zaakceptował nową rodzinę. Chciała zamknąć tamten rozdział. I pewnie dlatego już do końca życia ojczyma nazywał „tatą”, a ojca Mietkiem. Po prostu Mietkiem.
- Chodź, Boguś, porozmawiamy - powiedział tego dnia do Bogdana ojciec.
- Nie idź - prosiła mama. - Przecież tutaj sam Łuck mieszka, wszyscy go tu znają, wstyd będzie, że mam dwóch mężów.
Poszedł. Poznał historię ojca. Tę syberyjską, ale i historię, która była jakby stygmatem rodzinnego przeznaczenia. Przed wojną dziadek, ojciec taty, wyjechał za ocean, aby nieco dorobić. Przyszła wiadomość, że statek, którym płynął, zatonął. Babcia z żałości zmarła, a Mieczysław Szczepański, wraz z piątką swojego rodzeństwa, trafił do sierocińca. Dopiero po pewnym czasie okazało się, że ojciec tym statkiem nie płynął i odnalazł swoje dzieci… Czy to było jakieś fatum, że mężczyźni w tej rodzinie wracali z zaświatów?
Łuck na jednej ulicy
Dziadek był obrotny, zajął garaże przy ulicy Batorego. Dwie nieruchomości, pół domu bliźniaka. Tutaj we wspomnieniach pana Bogdana wspiera Pelagia Szpilka. Znają się od 73 lat. On z Łucka, ona w połowie Wielkopolanka i w połowie Litwinka, i jeszcze Heniek ze Lwowa, który miał się później stać jej mężem. Chociaż jak sama ze śmiechem mówi, równie dobrze mężem mógł się stać „Boguś”. Byli nierozłączni.
- To był dziwny świat, Batorego to był niemal sam Łuck, jeden transport, w kupie - tłumaczy pan Bogdan. - Wszyscy się doskonale znali, z ulic tamtego, kresowego Łucka. Pozdrawiali się, wspierali, organizowali wieczorki, gdzie nieustannie wszystko się kręciło wokół sakramentalnego „a pamiętacie”. W miejscu, gdzie dziś jest elektrociepłownia, znajdowały się pola ziemniaków. Wszyscy w spokoju się tym podzielili.
- Zgoda była między wszystkimi - dodaje pani Pelagia.
- Ale poznaniaków nie lubiliśmy - reaguje pan Bogdan.
- No tak, ale do mojej mamy wasze mamy przybiegały, aby nauczyła je weki robić…
I przekrzykują się jak para dzieciaków. Wyprawy na winogrona w okolice Wieży Braniborskiej, kąpiele w Wagmostawie i na Źródlanej, wiatraki przy Źródlanej…
- Ale tak myślę, że to niezwykłe. Dla mnie Łuck przyjechał ze mną tutaj, to było jakby dopełnienie mojego dzieciństwa. Ciągłość była zachowana.
I jeszcze jeden obraz. Gdy w 1945 roku szedł pierwszy raz ulicą Batorego w Zielonej Górze, zza murku w jednym z obejść wystawała obsypana kwiatami malwa. Ludzie rzuceni do obcego miasta, którym jakby dodawała otuchy, mówili, że całkiem jak w Łucku, jak na Kresach. I aż trudno uwierzyć. Ta malwa nadal tam jest. Kwitnie każdego roku…