Choć od tragedii minęło 20 lat, trudno o niej opowiadać
Deszcz zaczął padać w piątek, 4 lipca. Uszkodził głośniki na „Lecie Kwiatów”. Po 5 dniach zalanych było 68 miejscowości na południu regionu, ewakuowano ponad 2000 ludzi. Ale najgorsze miało dopiero przyjść... Każdy ma swoją historię powodzi tysiąclecia, każdy ma swoich bohaterów tych zdarzeń. Jedni w tym nieszczęściu próbują się doszukać choćby jednej pozytywnej iskry, inni - mimo upływu lat - nadal nie chcą rozmawiać o lipcu 1997 roku na Opolszczyźnie.
Ulewne deszcze spowodowały nagły wzrost stanu rzek na Opolszczyźnie. Wczoraj o godz. 20 w naszym regionie ogłoszono alarm przeciwpowodziowy - podawali 7 lipca dziennikarze „Nowej Trybuny Opolskiej”. W Otmuchowie podczas 25. Lata Kwiatów deszcz już w piątek zalał sprzęt nagłaśniający, ale imprezę w mokrej aurze udało się przez weekend dokończyć.
„Najbardziej dramatycznie było na pograniczu” - relacjonowali dziennikarze. W Głubczycach wystąpiła z brzegów Białka, we wsi Opawica ewakuowano mieszkańców 10 budynków. Z kolei w Opolu zamknięto przejazd pod wiaduktem na ul. Prószkowskiej, pod wodą znalazło się też przejście podziemne do dworca kolejowego.
Synoptycy zapewniali w mediach, że tak intensywne deszcze są charakterystyczne dla naszego klimatu.
Fala dramatu
Dzień później narracja się zmieniła: „Powodzi takich rozmiarów nikt się nie spodziewał. Wylały rzeki, strumienie na południu województwa przypominają Amazonkę (to o Opawicy), w niektórych wsiach ludzie od niedzielnego wieczoru czekali na pomoc na dachach domów (m.in. w Chomiąży w gm. Głubczyce). Burmistrz Głubczyc Dariusz Kaśków mówił o około 100 ewakuowanych osobach z pięciu wsi.
„O szóstej rano obudziło mnie wycie syren strażackich - opowiadał nyskim dziennikarzom Stanisław Duraj z Głuchołaz. - Wyjrzałem przez okno i osłupiałem z przerażenia. Ulica zamieniła się w wielką rwącą rzekę”. Biała Głuchołaska zerwała w mieście dwa mosty, poziom wody na tamie na Złotym Potoku w Jarnołtówku osiągnął już blisko 14 metrów, pootwierano wszystkie śluzy i dalsza regulacja nie była już możliwa. Burmistrz Głuchołaz Jan Szawdylas cieszył się, kiedy wieczorem woda opadła tam o 2 centymetry.
Powódź odcięła od świata kilkuset kolonistów spędzających wakacje w głuchołaskich ośrodkach. Na archiwalnych zdjęciach widać, jak żołnierze wynoszą dzieci, brodząc po kolana w wodzie. Do Głuchołaz przyleciał premier Cimoszewicz. Prądnik i Złoty Potok zalały centrum Prudnika oraz Moszczankę i Łąkę Prudnicką, z której ewakuowano 42 mieszkańców. W gminie Branice odcięte od świata były Boboluszki.
9 lipca pisaliśmy, że pod wodą znalazło się 1070 ha terenów zabudowanych i 68 miejscowości, ewakuowano 2147 osób, najbardziej ucierpiały gminy Głuchołazy, Prudnik Głubczyce, Branice, Strzeleczki i Lubrza, a rząd nie zgodził się na na wprowadzenie stanu klęski żywiołowej. Największa fala miała dopiero zalać kolejne wsie i miasta.
Marek Ruda, prudniczanin, architekt, w 1997 roku był zastępcą kierownika Urzędu Rejonowego w Nysie. Był to ostatni szczebel administracji rządowej obejmujący gminy.
W tamtym czasie w Nysie jeszcze stacjonowało wojsko, działały duże państwowe firmy, a w podnyskich wsiach sporo było piekarń. I dzięki Bogu, bo wszystko to okazało się nieocenione.
Na kryzysowe sytuacje urzędnicy z rejonu byli przygotowani. W scenariuszach akcji mieli np. „bombę na tamie”. Do pomocy była policja, straż pożarna, pogotowie ratunkowe, wojsko. Gminy i rejony miały opracowane operaty przeciwpowodziowe, w których opisano, jak zachować się na taką ewentualność. Powódź tysiąclecia zweryfikowała wszystkie zapisy i pokazała, że wielu spraw nie da się przewidzieć, a niektórych trzeba się uczyć pod presją kurczącego się czasu i piętrzącej się wody.
Zaczyna padać
Jest piątek, 4 lipca. W opolskich górach odpoczywają koloniści. W miastach czas płynie leniwiej - część Opolan wyjechała na urlopy. Zaczyna padać deszcz. W weekend już leje. W podgórskich miejscowościach ludzie wiedzą, że tak intensywne opady nie zwiastują nic dobrego. Marek Ruda dzwoni do swojego przełożonego, Jacka Suskiego (dziś dyrektora Wojewódzkiego Urzędu Pracy w Opolu), żeby poinformować, że zostaje w Prudniku, bo gmina ogłosiła alarm przeciwpowodziowy.
Złoty Potok wzbiera gwałtownie, rzeka Prudnik przepoławia miasto. Najpierw wysiada prąd i telefony stacjonarne. Trzeba zająć się ewakuacją ludzi i zwierząt. Do pomocy prudniczanom przychodzi wojsko z Nysy z pięcioma samochodami ciężarowymi z wysoko umieszczonymi rurami wydechowymi, mogą jeździć po wodzie.
W górskich wsiach - wiadomo: woda jak szybko przyszła, tak szybko zeszła. We wtorek, 8 lipca, do Jarnołtówka przylatuje ówczesny premier Polski Włodzimierz Cimoszewicz. Patrzy na zniszczenia i mówi, że „trzeba być przezornym i trzeba się ubezpieczać, a prawda ta ciągle jest mało powszechna”. W tym dniu Marek Ruda zamienia wodery na półbuty, wiąże krawat i jedzie samochodem do pracy w Nysie. Dociera do mostu na Nysie Kłodzkiej, zamkniętego. Strażacy na Szopena też już stoją w wodzie, podobnie jak ratuszowi urzędnicy. Do siedziby urzędu rejonowego na Słowiańską można przejść jeszcze mostem kolejowym. Ruda wraca do Prudnika po żołnierzy zaangażowanych tam wcześniej w akcję ratunkową.
Nyski sztab kryzysowy zostaje przeniesiony do wojska, na Otmuchowską. Zalało pocztę, wysiadają telefony. W mieście jest jedna stacja telefonii komórkowej, a ówczesne komórki - niezwykle rzadkie - są wielkości cegły. Jacek Suski, kierownik nyskiego urzędu rejonowego, żeby informować Opole o tym, co dzieje się u niego, będzie jeździł z taką cegłą na górkę na ulicę Grodkowską.
Nysę zalewa woda z rzeki, zrzucana ze zbiornika, który trzeszczy w szwach. Przez trzy podniesione zapory (czwartej nie uruchomiono), wypływa na miasto po 1500 metrów sześciennych wody na sekundę. Pomiary napływu są uśrednione, co nie pozwala na ocenę sytuacji „na już”. Wiadomo tylko, że więcej wody napływa, niż wypływa z nyskiego jeziora.
Przychodzi moment - nie najbardziej odpowiedni, ale innego może już nigdy nie być - na błyskawiczną lekcję z zasad konstrukcji budowli hydrotechnicznych. Służby pracujące na zaporze objaśniają ratownikom, że zbiornik działa jak wanna, wał wyłożony jest w środku rdzeniem z gliny, a wokół obsypany ziemią. Jeśli napływająca woda rozmyje ziemię, to zbiornik rozerwie. Zapora z budowlą zrzutową wystrzeli jak korek od szampana. Czarny scenariusz akcji ratowniczej „bomba na zaporze”, zakładający, że w ciągu 20 minut miasto zniknie z powierzchni pod 15-metrową falą, staje się coraz bardziej realny.
Trzeba uszczelnić wały z zewnątrz. W Dębowcu pod Prudnikiem jest kamieniołom, ale odcięty od Nysy. Z pomocą przychodzi szef Fabryki Domów w Nysie, który produkuje bloczki betonowe i ma ich spory zapas. Wojskowi przez noc i pół dnia, jak mrówki, noszą 24-kilogramowe bloczki z samochodów i wrzucają do wody, żeby umocnić wały. FSO daje na akcję ratunkową samochody i benzynę. Nikt w tym momencie nie pyta o rozliczenia. Na podsumowanie przyjdzie czas później, choć i tak po 20 latach liczb się nie pamięta.
Woda w mieście ciągle się podnosi, toruje sobie drogę starym korytem Nysy Kłodzkiej, tworząc w centrum wyspę. Wybija witryny sklepów. Do niezabezpieczonego majątku trzeba wysłać policjantów, żeby, na ile to możliwe, nie dopuścić do szabrowania. W newralgicznych miejscach w Nysie stają wozy strażackie, żeby obserwować, co się dzieje, i przekazywać te informacje drogą radiową.
Sztab organizuje wodę i żywność. Piekarze z podnyskich wsi pieką chleb (jak nie mają prądu, to dostają generatory). Do tego woda w butlach, konserwy. Wszystko dostarczane helikopterami, amfibiami i samochodami wojskowymi do zalanych bloków i domów. Sztab musi też nakarmić ratowników. Z pomocą przychodzi nadleśnictwo, które ma liofilizowane jedzenie.
Wyzwaniem jest ewakuacja szpitala, w którym woda już zalała ulokowaną w podziemiach aptekę. Pacjent po trepanacji czaszki trafia karetką do Wrocławia. Pozostali mają zostać przewiezieni do podstawionego na tory pociągu i dojechać do Opola, Prudnika, Głubczyc. Ale pociąg zajmują mieszkańcy. Musi ich wyprowadzić policja.
Jakieś 25 tysięcy nysan żyło przez wiele dni w wodzie. - Przez półtora roku nie miałem ochoty o tym rozmawiać - opowiada Marek Ruda, nadal prudniczanin, ale pracownik Urzędu Miasta w Nysie. - Każdy z nas ma swoją opowieść o tej powodzi, swoich bohaterów tamtych dni, część z nich odbierała potem nagrody - kontynuuje, jakby relacjonował kadry z obejrzanego przed laty filmu. - Dziś, po wszystkich inwestycjach hydrotechnicznych na rzece i tamie, które zrobiono w Nysie, powtórki sprzed 20 lat już na pewno nie będzie - przekonuje Marek Ruda.
O powodzi nie rozmawiam
Nocą z wtorku na środę pracownicy opolskiego zoo z żołnierzami jeszcze układali worki na szczycie wału w pobliżu wejścia do ogrodu. W środę rano różnica między poziomem wody a podstawą worków wyniosła 20 centymetrów. 0 14.30 zoo zostało zamknięte dla zwiedzających (byli jeszcze tacy odważni lub - to chyba lepsze określenie - nieświadomi).
Leszek Sobieraj, dyrektor opolskiego ogrodu, spodziewa się , że teren z nowymi wybiegami znajdzie się pod wodą. Liczy jednak, że zwierzęta, których nie udało się wywieźć (opolski ogród nie miał własnego samochodu, musiał zdać się na życzliwość innych zoo), zaufają instynktowi i poradzą sobie w starej części, która położona jest nieco wyżej.
W sobotę, 12 lipca, wiadomo już, że woda zalała całe zoo, a z wyspą nie ma żadnej łączności. Utopił się między innymi hipopotam i lwica w klatce, wychowana w Opolu od małego, reagująca na imię jak pies. Te zwierzęta, które przetrzymały falę, nie poradziły sobie w wodzie bez pomocy i potonęły. Pracownicy ogrodu mają pretensje do władz, że nie pomogły.
Lesław Sobieraj nadal szefuje opolskiemu ogrodowi. Mejlem próbuję się z nim umówić na rozmowę. Oddzwania. - Nie rozmawiam o tym - mówi. Dlaczego? Bo nie mogę - odpowiada. To może porozmawiamy, ile zyskał ogród dzięki powodzi, jak się zmienił. - Zyskał? - dziwi się Sobieraj. - Akwarium nie uruchomiliśmy do tej pory. Plany modernizacji mieliśmy już w 1994 roku, opracowane we współpracy z Holendrami. Wbrew pozorom nie dostaliśmy jednorazowo tak dużych pieniędzy, żeby zrobić wszystko. Musimy prowadzić prace krok po kroku. No i nadal czekamy na zbiornik w Raciborzu - kończy i odsyła mnie w kwestii zatopionego zoo do swojego zastępcy. Krzysztof Kazanowski ma być w poniedziałek.
Bogdan Parys, dziś i 20 lat temu mieszkaniec opolskiej Pasieki, chce szukać światełka w tunelu. - Gdyby nie powódź, nie wyremontowałbym za jednym zamachem i w takim standardzie mieszkania, z wymianą okien, ogrzewania, podłóg, mebli i tego co w nich, dosłownie wszystkiego - mówi. - Bo wszystko zostało zatopione, łącznie z własnym bogatym księgozbiorem i kolekcją kaset wideo przeniesioną z piwnicy przez właściciela wypożyczalni, która mieściła się w tym budynku - wylicza Parys i dodaje, że jak woda opadła, to na pobliskich drzewach zobaczyli swoje bombki choinkowe wystawione na balkon po zimie i zapomniane.
Remont udało się przeprowadzić dzięki nieoprocentowanej pożyczce i niewielkiemu odszkodowaniu od ubezpieczyciela. Na elewacji charakterystycznej „wyspowej” kamienicy przy zbiegu Powstańców Śląskich i Barlickiego jeszcze dziś widać ślady po wielkiej wodzie. Dolna połowa budynku, z której zbijano namoknięty tynk, jest w innym odcieniu niż górna. Takich znaków czasu, jeśli dobrze poszukać, jest na Pasiece więcej.
„Mieszkańcy Pasieki do ostatniej chwili nie przejmowali się wezwaniami do ewakuacji” - donosiła 11 lipca NTO wydrukowana w partyzanckich warunkach. - Nikt sobie nie zdawał sprawy z ogromu tej wody, która idzie - potwierdza Bogdan Parys. - Mieliśmy udostępnione mieszkanie sąsiadów na górze, cały wolny strych, ale przenieśliśmy tam tylko najcenniejsze rzeczy. Kilka dni później okazało się, że zostaliśmy tylko z tym i samochodem, który w ostatniej chwili wywiozłem z telewizorem...
W ostatniej chwili udało mu się jeszcze wyjechać z wyspy autem, kiedy wrócił, wody było już po kolana. Uciekli w stronę urzędu wojewódzkiego.
- Powodź pozbawiła nas miejsca do życia na prawie rok. Przemieszkiwaliśmy w tym czasie u znajomych. Powódź pokazała nam, że gromadzenie rzeczy nie jest najważniejsze w życiu, bo można je stracić w jednej chwili. Doświadczyliśmy też ludzkiej solidarności i życzliwości, ale i obserwowaliśmy sytuacje, gdy człowiek zachowywał się jak hiena - podsumowuje Parys.
Maciej Sonik, dziś starosta krapkowicki, w 1997 roku 24-letni biznesmen, a podczas powodzi wolontariusz. Mówi, iż to powódź sprawiła, że stał się społecznikiem, a potem także politykiem. - Jako jeden z nielicznych prowadziłem wówczas firmę zajmującą się internetem, a rodzice mieli wyjątkowy na tamte czasy sprzęt - telefon Centertel - wspomina. Okazał się bezcenny, kiedy w zalanych częściowo Krapkowicach padły telefony stacjonarne, tak że sieć działała tylko w mieście, ale z Opolem kontaktu nie było. - Dzwonili do nas krewni naszych mieszkańców z zagranicy, a my, przykładając słuchawkę do słuchawki, łączyliśmy ich z bliskimi - wspomina Sonik, który ze znajomymi angażował się także w publikowanie informacji o tym, co dzieje się w Krapkowicach, w internecie i organizację dystrybucji darów dla powodzian z terenu gminy, ale także sąsiedniego Głogówka czy Kędzierzyna-Koźla. - Dziś chyba mogę to powiedzieć, bo sprawa się przedawniła, że jeździliśmy busem rodziców z policyjnym kogutem na dachu, którym między innymi przewoziliśmy żołnierzy do przenoszenia darów - opowiada.