- W 1943 roku banda UPA wymordowała całą moją rodzinę - pan Leon wpatruje się w dal. Zginęli rodzice Piotr i Maria, siostry Janina i Emilia, a także siostrzeniec Krzyś. Ocalały siostry Apolonia i Weronika, ocalał mój rozmówca.
Sulechów. Mieszkanie w bloku. W dużym pokoju na ścianie zdjęcie mężczyzny w słusznym wieku w żołnierskim mundurze. Na piersi szereg medali. To Leon Szeremeta (rocznik 1923). Pochodzi z Borszczówki Włościjańskiej na Wołyniu. Tak przynajmniej ta miejscowość nazywała się przed wojną, bo dziś jest to Borszczówka Wtoraja albo Ukraińska.
- Jedna ulica. Jedna droga na Buszcze, a druga na Dermań, przez Czeską Borszczówkę. Tam sami Czesi mieszkali, bardzo bogaci, po 50-100 hektarów mieli. U nas był majątek 150 hektarów - opowiada pan Leon. - Było się przy rodzicach, na gospodarce. Pięć i pół hektara, dobre ziemie. Do szkoły ja chodził, u nas była tylko czteroklasowa. Później do Dermania, pięć kilometrów. Siedziałem w domu, na wsi. Prowadziłem gospodarkę, bo ojciec był chory.
- Co się u nas jadło? Cebulę! - niemal triumfalnie wykrzykuje mój rozmówca. - Było też masło, ser, jajka... Olej swój - z lnu, konopi. A raz w tygodniu skwarki, z kaszą gryczaną albo jaglaną, z ziemniakami. Bimber? A gdzie tam! Przed wojną bimbru nie było. Ale był tytoń, pięć złotych od jednego pędu.
W Mizoczu zostałem
Pan Leon gospodarzył do 1943 roku. Wtedy w Borszczówce grasowali już banderowcy. Coraz bardziej bestialscy i bezwzględni. - W 1943 roku banda UPA wymordowała całą moją rodzinę - mój rozmówca wpatruje się w dal. Zginęli rodzice Piotr i Maria, siostry Janina i Emilia, a także siostrzeniec Krzyś. Ocalały siostry Apolonia i Weronika, ocalał pan Leon. - Zebraliśmy się w pięciu i kilka dni przed rzezią uciekliśmy do Mizocza, bo banderowcy w pierwszej kolejności mordowali młodych. Rodzice zostali - wspomina. - Trzy dni później przyjechała do mnie mama, jednym konikiem, bo drugiego już nie było. Chciała poradzić się, co robić. Ukraińcy mówili, żeby nigdzie nie uciekała. Ja naciskałem, żeby uciekała do mnie. Minęły dwa, trzy dni i dostaję wiadomość, że cała rodzina nie żyje, zostali pomordowani. Do dziś nic nie wiem. Ojciec podobno poszedł do kowala do Dermania i tam go zabili...
- W Mizoczu zostałem, sierota, i pracowałem jako stróż u Niemców - w głosie pana Leona daje się wyczuć żal. Ale po krótkiej pauzie mężczyzna zaciera ręce i wyraźnie się ożywia. Przypomniał sobie jedną z nielicznych w tamtym czasie beztroskich historii. - Kolega Franek miał mieć wesele - zaczyna snuć opowieść. - Weszliśmy we trzech do obory. W nocy barany cicho siedzą, to każdy wziął po jednym na plecy i takie weselicho żeśmy wyprawili!
- Ale przyszedł czas, że Niemcy uciekali z Mizocza i zabrali nas, 50 osób, i wywozili na swoje tereny. W czasie transportu - ja jechałem w sianie zaryty - dotarli my do miejscowości Brody, też na Wołyniu. Tam na dwóch wioskach nas rozkwaterowali.
Młodzi czekali tylko na okazję i kiedy się nadarzyła, ukradli Niemcom broń i uciekli. - Żeśmy się zorganizowali i wio do wioski Kuliki - pamięta mój rozmówca. - Tam mieszkali sami Polacy, Niemców stamtąd rozbroili. Nie bili, zabrali broń i puścili. To była wioska w takiej dolinie. Po tygodniu, w niedzielę, napadli na nas Niemcy. Zabili sześciu chłopaków. Na drugi dzień myśmy ich pochowali, zakopali. To była zima 1943-1944. Zabita została też zwierzyna, kabany. Jednego zjedliśmy. Uciekliśmy.
Charoszaja babuszka była
W następnej wsi kompania pana Leona spotkała desant radziecki, "osierocony", napadnięty, z rozbitą radiostacją. - Było ich tylko pięcioro: czterech chłopów i jedna babka; o, charoszaja babuszka była! - mój 90-letni rozmówca uśmiecha się porozumiewawczo. - Połączyliśmy się z tą grupą partyzantki radzieckiej. A naokoło banderowcy. Piekło banderowców.
- Raz miałem dyżur, bo musieliśmy pilnować wioski. I zrobili alarm! - wspomina. - A to ruska partyzantka szła. I hasło. Odpowiedzieli, to żeśmy ich przyjęli jak swoich. W niedzielę przychodzimy do nich i przysięga: "Za Rodinu, za Stalinu". Połowa z nas przyjęła przysięgę, a połowa nie.
Pan Leon był w tej pierwszej grupie. Silny instynkt samozachowawczy podpowiadał, że w wojennej zawierusze, gdy naokoło czyhają banderowcy, lepiej trzymać się większości. Padło "Za Rodinu, za Salinu", jak w serialu "Czterej pancerni i pies". Czy dobrze zrobił? Nie nam osądzać. Ale jedno jest pewne: gdyby nie przyjął przysięgi, nie byłby bohaterem tego odcinka cyklu "Wasze Kresy". Wszystkich pozostałych wkrótce pomordowali Ukraińcy z Niemcami.
A powiększona kompania mojego rozmówcy szła dalej. - Zimno. Ukraińcy wiozą obornik. Dawaj buty, dawaj kożuch, dawaj czapkę! I tak my jechali - dodaje pan Leon. - Dojechałem do Lwowa. Część trafiła do policji, część do Jugosławii. Dobrze, że mnie tam nie wzięli, bo może już bym nie żył. Mnie rzucili przez front na stronę okupanta niemieckiego. Jak? Pieszkom! Na tył frontu. Tam było różnie, jak na wojnie. Bronili się, strzelali. Długo tam nie byłem, bo jak front doszedł do Bugu, w lipcu 1944, rozparcelowali nas.
Do polskiego wojska chłopców zaciągają...
Mój rozmówca trafił do polskiego wojska. Został przydzielony na kwaterę we Lwowie. - Dali kuszać - zaznacza. - Poszedłem do ruskiego władzy: "Tawariszcz major, Leon Pietrowicz, nie mam jak żyć, nie mam pracy, nie mam dokumentów...". Dostałem dokumenty i na wagon ze Lwowa do Zdołbunowa. Potem do Ożenina i Ostroga, tam zahamowałem u siostry Apolonii.
Po dwóch tygodniach, dokładnie 9 września 1944, mój rozmówca wrócił w kamasze. - Do polskiego wojska chłopców zaciągają... - zaczyna nucić. - Potem trzy miesiące szkolenia na Majdanku. Miałem starszego szeregowego z ruskiej armii, to szybciej dali kaprala w polskiej. I pułk zapasowy II armii Wojska Polskiego - stamtąd do Warszawy, pieszkom. Zimno było, mróz. Front zakończyłem chyba w Legionowie, jako starszy sierżant.
Po wojnie panu Leonowi udało się dostać do szkoły samochodowej w stolicy. I do Otwocka, na trzymiesięczne szkolenie. - Zdałem egzamin na kierowcę, a wtedy kierowców nie było - zauważa. - Ruscy nas uczyli, kijem po kolanie, jak źle przełączał biegi. Jakimi samochodami jeździliśmy? Lublin, ZIS 5, ZIŁ... Wykształcili nas, bo było oficerów, a nie było kierowców.
Później mój rozmówca przez niemal półtora roku stacjonował w Bydgoszczy, jako kwaterunkowy kompanii. - I któregoś dnia dostaję list od siostry Apolonii - tajemniczo ścisza głos. - Że mieszka w Szczańcu. Taka przyszła wiadomość do jednostki! "Siostra odnalazła ciebie. Szybko ubieraj się, bierz przepustkę i jedź". I wio! Dotarłem do Poznania, tam pytam, gdzie dalej. Trzeba jechać na Sulechów. Wysiadłem w Zbąszynku i 12 kilometrów do Szczańca. Pieszkom. Z sokistami, oni szli służbowo. I tak tu się zagnieździłem.
Nawet sady wycięli
A Borszczówka Włościjańskia, czyli dziś Wtoraja? Niedawno tamte tereny odwiedził Dariusz Malinowski z Zielonej Góry, dla którego pan Leon jest wujem. - Nie ma ani jednego polskiego domu. Ukraińcy powycinali w pień nawet polskie sady, każde drzewko owocowe - stwierdza ze smutkiem. - Po zabudowaniach wuja pozostała tylko jakaś piwnica. Aż dziw, że jej też nie zniszczyli...