Bo duszą, sercem to ja jestem tam w Rydodubach
- A wiesz pan, dlaczego Rydoduby? Bo tam rzadko rosły dęby, stąd rydo i duby - wyjaśnia Zenon Borowski z Zielonej Góry i opowiada o swojej rodzinnej miejscowości, która leży nieopodal Czortkowa.
Pan Zenon prowadzi mnie do swojego królestwa - przytulnego pokoju na piętrze. W oczy natychmiast rzucają się oprawione w ramki i wiszące na ścianie fotografie. Znad drzwi dumnym wzrokiem spogląda trzech przystojnych młodzieńców w żołnierskich uniformach. To bracia: marynarz Wojciech (rocznik 1936), żandarm Zenon (1939) i lotnik August (1946). Obok w szykownym mundurze pręży się ich ojciec Józef na zdjęciu wykonanym 25 września 1929 w Kołomyi. Jest też kolorowy portret Marii, rumianej kobiety, żony i matki żołnierzy na schwał. I jeszcze sporych rozmiarów obraz. Przedstawia skromną chatę, krytą strzechą. Pan Zenon zamówił go u malarza ze Świdnicy, żeby przypominał rodzinny dom w Rydodubach, powiat Czortków, województwo Tarnopol. Ze "Słownika geograficznego Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich" możemy się dowiedzieć, że w roku 1870 ta niewielka miejscowość miała 842 mieszkańców. Dla wierzących wyznania rzymsko-katolickiego parafią była Chomiakówka, a dla grekokatolików - Białobożnica. Właściciel posiadłości dworskich nazywał się zaś Kalikst Ochocki.
kiedyś, jak to się mówi, bogaty bogatego szukał
- A wiesz pan, dlaczego Rydoduby? Bo tam rzadko rosły dęby, stąd rydo i duby - wyjaśnia pan Zenon. I właśnie między tymi z rzadka rosnącymi dostojnymi drzewami żyli Borowscy. Paraska Gabian i Mikołaj Borowski to dziadkowie mojego rozmówcy ze strony ojca, a Oluśka Brydio i Franciszek Krauczyński - ze strony matki. - My byliśmy nie takie bardzo bogate - zaznacza pan Zenon. - W każdym razie pochodziliśmy z rodziny szlacheckiej. A kiedyś, jak to się mówi, bogaty bogatego szukał. My mieliśmy około 20 hektarów pola. Ale to było rozrzucone - jedno tam, drugie tam... Mój ojciec Józef był kołodziej, cieśla. Robił dachy, koła drewniane, beczki. Narobił się on ciężko. Mama Maria zajmowała się dziećmi i przędła.
Jak tylko Ruskie zobaczyli, to wiali, bo bali się choroby, nie było lekarstwa.
Uciekli aż za Czortków
Gdy wybuchła wojna, Józef Borowski został wysłany na front. - Jak zaczął Niemiec walić bombami z góry, to coś strasznego - pan Zenon zna to z relacji ojca. - Z jednej strony Niemcy, z drugiej Ruscy, dowódcy pouciekali do Rumunii, nie wiadomo, co dalej robić. Ojca i innych żołnierzy złapali, dali do lagru. Teren ogrodzony, wieżyczka, w nocy oświetlenie... Trudno, zaryzykował. Strażnika zapytał, czy jest możliwość wyjścia. Powiedział, że jego ojciec Polak, matka Ukrainka. Strażnik skazał: "Jak księżyc zajdzie za chmurę, to ja się odwrócę, a ty uciekaj w zagajnik". Udało się, dotarł do wioski, do gospodarstwa. Zapytał, czy mógłby się tutaj zatrzymać. Dostał portki, marynarkę, pomagał w podwórzu, ciął sieczkę. Dwa, trzy tygodnie tam był. Potem poszedł w kierunku Czortkowa. Dotarł do domu. A tu zanosi się na drugą wojnę! Ale ojciec zachorował na tyfus i nie poszedł. Na drzwiach była kartka i informacja "Tyf". Jak tylko Ruskie zobaczyli, to wiali, bo bali się choroby, nie było lekarstwa.
Zbliżał się front. Mały Zenon wraz ze starszym bratem Wojciechem, mamą i dziadkiem uciekli aż za Czortków, jakieś 30 kilometrów dalej. Do miejscowości Rydoduby wrócili, gdy bombardowania wreszcie ucichły. Pan Zenon pamięta, że po wojnie ciała żołnierzy leżały na polach. - Przychodził sołtys, kazał grzebać tam, gdzie polegli - wspomina. - Później przyszedł nakaz wykopywania i przenoszenia do wspólnej mogiły. Ustawili tam słup wysoki na 12-15 metrów, z głośnikiem. A głośnik jak wiadro! I hymn narodowy rosyjski, potem ukraiński puszczali.
Myśmy obchodzili polskie święta: Boże Narodzenie i Wielkanoc.
Portki, koszule. I rower
Borowscy zaraz po wojnie nie wyjechali na ziemie odzyskane, zostali na terenie ZSRR. - W Rydodubach była szkoła podstawowa. My z bratem chodziliśmy w jednych butach obydwa. Brat jak wrócił z pierwszej zmiany, to buty zdejmował, ja w nie wskakiwał, i do szkoły! Mama dawała kawałek chleba do chlebaka. Bieda była - nie ukrywa pan Zenon. - Myśmy obchodzili polskie święta: Boże Narodzenie i Wielkanoc. Przychodzi Wielki Piątek i mama mówi, że nie idziemy do szkoły, tylko do spowiedzi. Później nauczycielka pyta, dlaczego mnie nie było, i każe wyspowiadać się przed klasą, bierze do tablicy... Uciekłem. W domu mama pyta, co się stało. "O, to ty już do tej szkoły nie pójdziesz". Aż przyszedł dyrektor. Wytłumaczył, że ta nauczycielka ze wschodu, ona nie zna tych obyczajów. O, widzisz pan, taka to szkoła była - podsumowuje pan Zenon.
- Ubrań nie było, rowerów nie było, ale koledzy jeździli na prace sezonowe. I mnie namówili - przyznaje pan Zenon. - Czy daleko? Tak z kapelusza będę strzelał: 500, może 800 kilometrów. Stepy, panie, równina. Tam był wypas bydła. 300-400 sztuk. Wypędzało się je w te stepy. Z rana jak my przychodzili na tę farmę, krowy już wydojone, przynieśli konew: "Bierzcie, w butelki nalewajcie, kto ile chce". Chleb przywozili z piekarni, takie duże bochny. Tam był taki magazyn, na półkach wszędzie pieczywo, ale szczurów nie brakowało, nie mogli sobie z nimi dać rady. Przyjechali chyba z Krzywego Rogu, może z sanepidu, kazali ubić cielaka, nagotowali z tego wywaru, wsypali trucizny i wystawili. Na drugi dzień stogi tych szczurów wynosili robotnicy.
Po powrocie z prac sezonowych bracia kupili sobie porządne portki, koszule. I rower. - Bo czasem mama dała jajek czy masełko zrobiła, to mówi: "Idźcie na targ sprzedać". A do Czortkowa 12 kilometrów! - podkreśla pan Zenon. - Ja w tych Rydodubach poszedł jeszcze na traktory na pomocnika. Ale co tam na pomocnika, trzeba iść na traktorzystę. A pamiętam, zima była, a do tego - no, jak to powiedzieć - POM-u to cztery kilometry. Pieszo. Po trzech miesiącach miałem fach.
Czy dalej na zachód...
Wreszcie repatriacja. - Zrobiliśmy zdjęcia, młodszy brat musiał być na zdjęciu z ojcem, zanieśliśmy wszystko do powiatu i czekamy. Niektórzy już wyjechali, a my czekamy cztery miesiące, pół roku, i nic. Idziemy do powiatu. Nie wiedzą, dlaczego paszporty nie przychodzą. Czekamy już rok - relacjonuje pan Zenon. - Bratu ktoś podpowiedział, żeby jechać do konsula do Kijowa. Pojechał. Konsul skazał, że jak za dwa tygodnie paszporty nie przyjdą, to koniec. Ale przyszły.
A mi ojciec zawsze mówił: "Nigdy nie narzekaj na Ruskich"
Ojciec i brat zwlekali z wyjazdem do Polski, pan Zenon wyruszył pierwszy. Posłuchał słów stryja: "Ty nie patrz na ojca. Pamiętaj - czym dalej na zachód, tym lepiej; a czym dalej na wschód, tym gorzej". - Dojechałem do granicy. I podchodzi taki jeden. A mi ojciec zawsze mówił: "Nigdy nie narzekaj na Ruskich". I tamten gada: "Powiedzcie, co wieziecie, bo będzie kontrol". A co ja mogę wieźć? Ja biedny, z kołchozu - pan Zenon rozkłada ręce. - Podjeżdża wagon, celnicy i pogranicznicy. Ja stoję z walizką, pies z przodu, pies z tyłu. Wchodzi! "Co tu macie? Otwórzcie walizkę". Otworzyłem. Mama napiekła ciasteczek, miałem ręcznik, mydło. "Czy posiadacie broń?". Nie. Dopiero w Przemyślu wydali mi kartę repatriacyjną, kartę do lekarza i 200 złotych zasiłku.
Siostra ojca pana Zenona mieszkała za Bolesławcem, w Nowych Jaroszowicach. - A przed Bolesławcem są Bolesławice. Tam ja wysiadł. Patrzę, a to żadne miasto. Ktoś zaprowadził mnie do sołtysa. Trzeba dzwonić do Bolesławca, to taksówkarz przyjedzie i podwiezie pod sam dom. Podjechał czajką. Wie pan, co to czajka? - pyta pan Zenon. - Zawiózł pod numer 36. Jak Amerykanina! Wziął 200 złotych, wszystko, co dali mi na granicy...
A jak kto miał prawo jazdy na traktor, motor, to inaczej traktowali.
Pamiętał słowa ojca
27 lipca 1959 pan Zenon dotarł do Bolesławca, a 20 kwietnia 1960 poszedł w kamasze. - Do Mińska Mazowieckiego, do Wojskowej Służby Wewnętrznej, teraz się mówi żandarmeria - precyzuje. - W Cybince miałem siostrę mamy, pobyłem tam może tydzień i kierunek Warszawa. 40 kilometrów dalej i koszary. Białorusini, Ukraińcy, Żydzi, Rosjanie, ale wszystko pochodzenia polskiego. Mnie zawsze brali pod uwagę, że ja jestem ze Związku Radzieckiego. A jak kto miał prawo jazdy na traktor, motor, to inaczej traktowali.
W wojsku pan Zenon kilka razy usłyszał, że jak będzie mówił źle o Związku Radzieckim, to zaraz tam wróci... Ale nie mówił, pamiętał słowa ojca. Z jednostki w Mińsku Mazowieckim trafił do saperów do Międzyrzecza. Gdy wyszedł do cywila, był kierowcą. - Ale gdzie ja by nie pracował, to pili, kradli - wzdryga się. Później był mechanikiem. - Osiem godzin, ale com się narobił, tom się narobił. Ciężka praca - stwierdza. - Jeździłem w te swoje strony, z pięć razy byłem. Bo duszą, sercem to ja jestem tam - nie ukrywa pan Zenon.