Aż do dnia wyjazdu na zachód żyliśmy jak "zajcziki", cały czas w strachu
- Przyszli w biały dzień, pijani, chyba czterech ich było. Chcieli zgwałcić moją kuzynkę Milę. Miała 17-18 lat, piękna blondynka, wysoka, postawna - Jerzy Róg sięga po szklankę i upija łyk wody.
Pan Jerzy wyciąga pamiątkę sprzed równo 75 lat. "Rozbójnicy świata - Niemcy napadli dziś na Polskę. Wojna o wolność Narodu rozpoczęta. O stalowy mur bohaterskiej armii rozbije się bandycki napad na Polskę" - głosi tytuł okazałej w rozmiarach gazety "Wieczór! Kurier Czerwony" z piątku, 1 września 1939. Ale my będziemy rozmawiali o innym agresorze, który zaatakował ze wschodu 17 września.
Nie martwcie się, wrócę
Rogowie pochodzą ze Lwowa. W roku 1932 przenieśli się do Przemyśla, gdzie starszy sierżant Michał Róg, głowa rodziny, został przerzucony do pułku artylerii lekkiej. Trzy lata później urodził się Jerzy. - Mieszkaliśmy na Zasaniu, a koszary były na Bakończycach. Pamiętam, jak w 1939 roku razem z mamusią i siostrą pożegnaliśmy tatusia, który ruszał na front. Jechał cały skład, żołnierze, parę armatek na platformach... Sporo gawiedzi przyszło. Miałem wtedy cztery i pół roku - wspomina pan Jerzy.
Przez kilkanaście dni rodzina nie miała żadnej wiadomości, gdzie jest mąż i ojciec. - W końcu się pojawił. Przyszedł w mundurze, ale bez dystynkcji, bez orzełka. Powiedział do mamusi: "Wanda, wpadłem tylko na chwilę, tu czeka moja kompania. Nie martwcie się, wrócę". Ucałował nas, pobłogosławił, pożegnał się i poszedł - relacjonuje pan Jerzy.
Nazajutrz brytyjski dziennik "The Times" nazwał rosyjski atak "pchnięciem Polski nożem w plecy".
Pan Michał dopiero po wojnie opowiedział najbliższym, jak wyglądał 17 września 1939. - Kompania broniła się w miejscowości Dobromil, tatuś był dowódcą, mieli dwa, trzy karabiny maszynowe, broń ręczną i chyba jedno działko. Od zachodu atakowały oddziały niemieckie. Raptem wszystko ucichło, kompania odparła to natarcie - mówi pan Jerzy. - I świt 17 września. Niemcy znów ruszyli do ataku. Do tatusia podbiega żołnierz i melduje: "Starszy sierżancie, z tyłu ktoś do nas strzela!". Wtedy usłyszeli "Hurrrrra!". To już byli Rosjanie. Na szczęście, udało im się jakoś wyślizgnąć z tego kotła do lasu.
Nazajutrz brytyjski dziennik "The Times" nazwał rosyjski atak "pchnięciem Polski nożem w plecy".
Tymczasem w Przemyślu Niemcy zajęli Zasanie, a Rosjanie centrum. - Można było chodzić, nikt nikogo nie szukał, nie aresztował. Mieszkaliśmy niedaleko mostu, przez który przejeżdżały rosyjskie transporty żywności - dodaje pan Jerzy. Rodzinę ominęła też zsyłka na Sybir, ale - jak się później okazało - do czasu... Zaczął się jednak głód. - Tatuś miał znajomych na wsi, do których chodził i przynosił nam jajka, kartofle. Oczywiście nie za darmo, tylko na wymianę, "płaciło się" innym towarem - wyjaśnia pan Jerzy, który sam też chodził po żywność.
Chcieli zgwałcić Milę
Pan Jerzy wciąż ma przed oczami dramatyczne sceny, jakie rozgrywały się w latach 1943-1944. - Rozpoczęły się włamania, bandytyzm, walono do drzwi, rozwalano bramy. Rabowano wszystko, co tylko można było - przyznaje. - Wieczorem nikt nie chodził, chyba że gromadą.
Mieszkali wtedy we Lwowie, przy ul. Dębińskiego. - Któregoś razu, w biały dzień, przyszli rosyjscy żołnierze, pijani, chyba czterech ich było. Chcieli zgwałcić moją kuzynkę Milę. Miała 17-18 lat, piękna blondynka, wysoka, postawna - pan Jerzy upija łyk wody. - Uciekła na poddasze, zabarykadowała się. Moja siostra Jadwiga schowała się w ogródku sąsiadów Komorowskich, ja ukryłem się w komórce. Mamusia zaczęła krzyczeć: "Ratunku!"...
Nagle zrobił się tumult przy drzwiach wejściowych. Wszedł "bajec", wyjął nagana, zaczął strzelać.
Po drugiej stronie ulicy był zakład - za okupacji niemieckiej fabryka serów Wagnera, a za rosyjskiej "małocznyj zawod" - w którym pracował Michał Róg. Pędem ruszył na posterunek NKWD na rogu ul. Kordeckiego i pl. Bema. - Przybiegło dwóch żołnierzy, później jeszcze kilku, i bezwzględnie obeszli się z tymi, którzy chcieli zgwałcić Milę. Kolbami pepeszy bili po głowach. Dwóch zmaltretowanych rzucili na kibitkę i zabrali.
Pan Jerzy wyciąga z albumu dużą fotografię kościoła św. Elżbiety przy ul. Gródeckiej we Lwowie, w którym został ochrzczony. Ale nie o chrzcie chce opowiedzieć. - Byliśmy na mszy z mamą i siostrą. Ksiądz przemawiał z tej ambony - pokazuje kolejne zdjęcie. - Nagle zrobił się tumult przy drzwiach wejściowych. Wszedł "bajec", wyjął nagana, zaczął strzelać. Ksiądz osunął się, ale nie spadł... W kościele było mnóstwo ludzi, batiarów. Jedni pomagali księdzu, inni złapali tego "bajca", wytrącili nagana, za łeb, wyprowadzili i przytrzymali na schodach. Przyjechało NKWD, zmasakrowali go, nie przeżył...
- Aż do dnia wyjazdu na zachód żyliśmy jak "zajcziki", cały czas w strachu - nie ukrywa pan Jerzy.
Wujek miał szczęście
I jeszcze jedna fotografia. - To mój wujek Władysław Róg, pseudonim Ryszard, profesor Uniwersytetu Lwowskiego, humanista, zastępca dowódcy Armii Krajowej południowej dzielnicy Lwowa - przedstawia pan Jerzy. - Wujek miał szczęście. Kiedy była nagonka na kadrę naukową uniwersytetu, zginęło bardzo dużo jego kolegów. On wcześniej zdążył się usunąć do Gródka Jagiellońskiego, ukrył się, ciocia Tośka przez kilka miesięcy była sama z dziećmi.
Ale w 1945 roku wujek został aresztowany. - I zabrany do tiurmy, archangielska obłast - precyzuje pan Jerzy. - Staraniem Związku Nauczycielstwa Polskiego wrócił w 1956 roku. Po 11 latach! Wyobraża pan to sobie? Po 11 latach! I zamieszkał w Opolu.