Antysatelitarni
Myślałem, że nic mnie już nie zaskoczy w tym wspaniałym 2020 roku, który na szczęście już umiera w męczarniach i nie zasługuje na pogrzeb. Ze spokojem i zrozumieniem przyjąłem informację o godzinie milicyjnej w sylwestra. Popieram każdą cząstką zmęczonego ciała. To decyzja symboliczna i doniosła - 2020 należy potraktować jak ciało terrorysty: zastrzelić, spalić i rozrzucić z helikoptera nad Pustynią Błędowską, żeby nie stało się obiektem kultu.
Wracając jednak do zaskoczeń - mamy oto gotową szczepionkę, ja już nogami przebieram, cieszę się, że jestem, między innymi, nauczycielem i jest szansa, że nakłują mnie wcześniej, a tymczasem okazuje się, że połowa moich rodaków zaszczepić się nie chce. I wcale ten fakt mnie nie dziwi, jesteśmy bowiem narodem raczej głupim i chaotycznym.
Zdumiewa mnie co innego - że dopiero teraz, w latach dwudziestych, te spiskowe lęki nas dopadły, bo mogły dopaść dużo wcześniej. Obserwując przesuwający się za oknami krajobraz wsi podkrakowskiej, nie sposób przeoczyć lasu anten satelitarnych. Nie mogę wprost uwierzyć, że w latach dziewięćdziesiątych, kiedy je wieszano - wtedy lśniąco-białe, dziś zardzewiałe - nikt przeciwko nim nie protestował.
Ja na serio nie pamiętam żadnych teorii ani protestów. „Satelita” była wyłącznie synonimem luksusu, najpierw wielka, o średnicy dwóch metrów, ogrodowa, później dachowo-balkonowa, z dyndającym koło rynny kablem, który wpuszczano na chama do ramy okiennej, robiąc w niej otwór wiertarką. Dekoder stał się kapliczką meblościanki, a galopująca liczba programów zagranicznych powodem do dumy, o tyle irracjonalnym, że wtedy jeszcze te wszystkie programy niemieckie i włoskie nie miały tłumaczenia.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień