A Szybalina żal. Wioska była duża, w niej szkoła, uczęszczałam do pierwszej klasy...
Na łamach "Gazety Lubuskiej" czytam "Wasze Kresy". Jestem pod wrażeniem tego cyklu. Ludzie stają się strażnikami historii. Odżywają wspomnienia bardzo smutne, drastyczne i nostalgia za Kresami. Dołączę do tych opowieści - pisze Cecylia Sik z Ciborza.
Jako dziecko razem z rodzicami pożegnałam Kresy - wieś Szybalin, powiat Brzeżany, województwo tarnopolskie. Miałam siedem lat, był koniec maja 1945. Kwitły drzewa owocowe w naszym sadzie, a były to odmiany nietuzinkowe. Wysiedlenie i rozpacz rodziców pamiętam do dziś. Spakowani czekaliśmy na transport kilka tygodni. W tym czasie do naszego domu przywieziono Ukraińców, przesiedleńców z Podkarpacia. Na jednej kuchni potrawy gotowały moja mama i Ukrainka, zgadzały się, zaprzyjaźniły. Rodzina ta była zadowolona z naszego gospodarstwa, jednego z lepszych we wsi.
Przyszedł czas wyjazdu. Do punktu zbiorczego można było zabrać określoną ilość żywności, rzeczy osobistych, inwentarza. Przy stacji kolejowej zostawiliśmy krowę i konia, to samo zrobili pozostali repatrianci. Ludzie płakali, rozpacz była ogromna.
Język polski był tylko jedną godziną lekcyjną.
Najbardziej utkwił mi widok mojego ojca, jak uderzał głową w dom, tak się z nim żegnał. Było to pożegnanie z całym dorobkiem. Ojciec był uczestnikiem I wojny światowej. Wrócił na zgliszcza, mieszkał w szałasie, wybudował dom, budynki gospodarcze. W tamtych latach wioski powstawały na zasadzie pomocy sąsiedzkiej, nie było podziałów. Tworzyły się rodziny polsko-ukraińskie. Pamiętam domy - polski, obok ukraiński, i tak na przemian.
Z kryjówki do kryjówki
Szybalin leży nad rzeką Cyniówką. Wioska była duża, w niej szkoła, uczęszczałam do pierwszej klasy. Latem szłam pieszo, zimą mama niosła mnie na plecach, okryta miękką wełnianą chustą w kratę. Był posterunek, ochotnicza straż, dom ludowy, jeszcze niewykończony. Koło gospodyń prężnie działało, mama i siostra uczestniczyły w kursach kroju i szycia, gotowania. W szkole uczyła nas Rosjanka w mundurze wojskowym. Język polski był tylko jedną godziną lekcyjną.
Pomyślałam: koniec, po nas, usłyszą i podpalą. Mama zdjęła chustę z głowy i włożyła mi do ust.
W latach 1944-45 przeżyliśmy horror. Banderowcy pod osłoną nocy napadali na wsie, palili domostwa, mordowali Polaków. Niemowlaki rozrywano na pół, kobietom ciężarnym rozcinano brzuchy, odcinano piersi, mężczyznom na plecach nożem ryto "Lachy". Kryliśmy się na noc, ja na strychu dostawałam spazmów. Ojciec zrobił w obejściu dwie kryjówki: jedną w zaspie śniegu, drugą w szopie w słomie - tunel. Siedzimy w nocy, jadą banderowcy, szopa była przy drodze, wystarczyło podpalić i byśmy się udusili. Ale lepsze to niż tortury. Słyszeliśmy ich rozmowy, co kiedy i gdzie napadną. W tym czasie miałam atak kaszlu. Pomyślałam: koniec, po nas, usłyszą i podpalą. Mama zdjęła chustę z głowy i włożyła mi do ust. Dusiłam się, oczy wychodziły na wierzch.
Pamiętam napad na naszą wieś zimą 1944. Mama przez okno zobaczyła, że płonie wioska po drugiej stronie rzeki. Ja już spałam, więc zawinęła mnie w koc, na nogi włożyła oficerki ojca i uciekłyśmy do zaprzyjaźnionej Ukrainki. Przyjęła nas i razem ze swoimi dziećmi ukryła w zejściu do piwnicy przy piecu kuchennym. Na tym zejściu stał kosz z drewnem, leżały stare szmaty i śmieci. Rano była groza, psy ujadały, pół wioski spalono. I nagle pukanie do okna. To był uciekinier, kolega ojca, przed banderowcami ukrył się w rzece, przeczekał tak kilka godzin, potem czołgał się po łące, aż dotarł do Ukrainki. Opowiadał, co tam się działo. Żonę, mamę i córkę ciężarną ukrył w stogu siana, przeżyły.
Naszą kryjówką było łóżko na wysokich nogach, okryte kocem i prześcieradłem do ziemi
Po tym wieczorze zorganizowano warty, milicja i gospodarze pilnowali wsi. Nic to nie dało. Następnej nocy napadli na posterunek. Zginął mój kuzyn, rażony granatem. Koledze odcięli nogi i ręce, wykrwawił się. Ojciec starszą siostrę i mnie wywiózł do Brzeżan, do zaprzyjaźnionej pani. W miastach banderowcy nie grasowali, ale było inne zagrożenie. Sowieci przeczesywali mieszkania, gwałcili kobiety i dziewczyny. Siostra miała 22 lata, ja sześć. Naszą kryjówką było łóżko na wysokich nogach, okryte kocem i prześcieradłem do ziemi. Myśmy pod nim leżały. Było jeszcze zastawione ogromnym fotelem, na którym siadywała bardzo, bardzo stara babcia. Wywieziono nas także dlatego, że ja bardzo się rozchorowałam. Wezwano niemieckiego lekarza, ponacinał wrzody na moim ciele, zdezynfekował i kazał robić okłady z cebuli i szarego mydła. Pomogło, ale blizny były bardzo widoczne przez długie lata.
Niedługo wrócimy...
Wyjazd na ziemie odzyskane nastąpił wiosną 1945, trwał kilka tygodni. Z podróży można by nakręcić film jak "Sami swoi". Załadowano nas do wagonów towarowych, po kilka rodzin z niewielkim dobytkiem. W kącie stały dwie kozy, żywicielki wdowy i jej dziecka. Ja też dostawałam kubek mleka. Podróż była smutna, uciążliwa, ale zdarzały się sytuacje humorystyczne. Pociąg często stawał w szczerym polu. Maszynista mówił: "Brak paliwa". Gdy mężczyźni zrobili zbiórkę do kapelusza, poczęstowali bimbrem, to jechał dalej. W czasie postoju biedni repatrianci układali cegły, rozpalali ogień i grzali jakąś strawę. Maszynista był czujny i jak nie dostał bimbru, to ruszał bez ostrzeżenia. Tak została kobieta z kozami, które wyprowadziła na popas. Co przeżyła, strach myśleć. Szła wzdłuż torów i dogoniła nas, gdy staliśmy w Katowicach. Wróciła do naszego wagonu i do córki.
Na jednej ze stacji przeładowano nas do wagonów odkrytych. Przyszła burza, ulewa, grad wielkości gołębich jajek. Mama włożyła mi za głowę metalową miskę, trzymałam ją rękoma, grad obijał palce. I tak jechaliśmy na Zachód. W odwrotnym kierunku ciągnęły wagony wyładowane zdobycznym majątkiem, zrabowanym przez Sowietów. A repatrianci bimber w rękę i dalej na handel. Wymieniano żywność, odzież, meble.
Moim rodzicom trudno było się rozpakować, bo myśleli, że za miesiąc lub rok wrócą na Kresy.
Dotarliśmy do Świebodzina, rozładowani, na bocznicy czekaliśmy na przydział osiedlenia. Do Skąpego nasz transport zwozili wcześniejsi osadnicy. Ojciec wybrał piękny dom, wiele gospodarstw stało pustych, Niemcy z małym bagażem wyjeżdżali ze wsi. Ruscy zajmowali większą część tego domu, my tylko dwa małe pokoje i kuchnię. Piwnica i strych były zamknięte, pilnował wartownik. Po miesiącu z tych pomieszczeń wywieźli coś czterema wielkimi samochodami. Z całego Skąpego zwozili i dalej na Wschód. Pędzili też stada krów, które kobiety ze wsi musiały doić. Moim rodzicom trudno było się rozpakować, bo myśleli, że za miesiąc lub rok wrócą na Kresy.
Po wysiedleniu nas Rosjanie zrobili w kościele magazyn zbożowy.
Proboszcz Piotr Janik
W naszym transporcie jechał ksiądz Piotr Janik, który był proboszczem w Szybalinie. Kościół powstał tam z inicjatywy mojego ojca, który był też budowniczym, zwoził materiały, kwestował z młodzieżą polską, kolędował z ludźmi od domu do domu, zbierając datki. W latach 40. świątynię oddano do użytku, chodziłam tam na religię, sypałam kwiatki na Boże Ciało. Po wysiedleniu nas Rosjanie zrobili w kościele magazyn zbożowy.
Ksiądz Janik z kościoła w Szybalinie zabrał obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej, który wisi dziś w kościele Michała Archanioła w Świebodzinie. Był pierwszym polskim księdzem w Świebodzinie we wrześniu 1945. W czerwcu 1946 został dziekanem dekanatu świebodzińskiego, byłam na tych uroczystościach. Ksiądz Janik chrzcił mnie i udzielał Pierwszej Komunii Świętej. Studiował na wydziale teologicznym we Lwowie, został magistrem, egzaminy zdał celująco. Święcenia kapłańskie otrzymał w 1932 roku we Lwowie. Uczył w szkołach powszechnych w Brzeżanach i okolicy. W czasie wojny brał udział w tajnym nauczaniu, ucząc matematyki, łaciny, niemieckiego. Do Szybalina dojeżdżał 14 km, by uczyć religii i polskiego.
Podczas posługi w Świebodzinie uczył religii w gimnazjum i liceum, sprawował opiekę kapłańską w szpitalu i sanatorium rehabilitacyjno-ortopedycznym. W roku 1973 został kanonikiem gremialnym Gorzowskiej Kapituły Katedralnej. Nie zdążył przejść na emeryturę, zmarł w marcu 1978.
Ach, te łąki ukwiecone
Tęsknię za Kresami. Ziemia tarnopolska to jak poezja. Spokojna, urokliwa wieś Szybalin, przez którą przepływała Cyniówka, rzeka czysta, pełna ryb, leniwa, ale też burzliwa, często wylewała. Łąki przy niej ukwiecone. Kobiety, po kolana w wodzie, prały bieliznę. Na łąkach wybielały się płótna moczone w rzece. Płótna były tkane na warsztatach, które zimą stały w każdym domu.