Pani Jadwiga Synowiec-Tatys wspomina okrutne wydarzenia 1943 roku na Wołyniu. - Do dzisiaj granie świerszczy w nocy kojarzy mi się z tymi strasznymi chwilami - mówi.
Pani Jadwiga Synowiec- Tatys, mieszkanka Słupska, gdy uciekała z rodziną z Wołynia, miała zaledwie pięć lat. Choć jako dziecko przed opowieściami rodziców chowały się z siostrą do swojego pokoju, teraz chce tę historię opowiedzieć. Mówi, że jest to winna przede wszystkim najbliższym.
Pani Jadwiga ma dziś 79 lat, ale pamięta wszystko, jakby to było wczoraj....
Wspomnienia z Wołynia
- Miesiąc sierpień od 74 lat budzi we mnie wspomnienia z przeżyć, jakie Ukraińcy zgotowali nam w tym nieszczęsnym miesiącu w 1943 roku na Wołyniu - zaczyna swoją opowieść Jadwiga Synowiec-Tatys, od kilkudziesięciu lat mieszkanka Słupska.
„Mieszkaliśmy we wsi Ziemlica, powiat Włodzimierz Wołyński. Moi rodzice Józef i Katarzyna z trójką dzieci. Mój brat Zygmunt, wówczas 16-letni chłopak, moja siostra Gienia lat siedem i ja, Jadzia, pięcioletnie dziecko. Mieszkali z nami również dziadkowie ze strony ojca: babcia Karolina i dziadek Bronisław.
Na początku lata 1943 roku zaczęły dochodzić wiadomości, że Ukraińcy mordują Polaków, palą domy i robią to w sposób okrutny. W obawie, że którejś nocy dopadną i nas, chodziliśmy spać w pole w łanach zbóż.
Do dzisiejszego dnia przeżywam koszmar tamtych nocy. Granie świerszczy w polu zawsze kojarzy mi się z tym, co przeżyliśmy. Do dzisiaj nie mogę pojąć, ile może zapamiętać pięcioletnie dziecko, a zapamiętałam bardzo dużo...
Przyszedł ten dzień, 8 sierpnia 1943 roku. To była niedziela. Mój ojciec pasł bydło i krowy na łąkach odległych od domu około kilometra. Moja mama, Katarzyna z Koniczuków, wyszła do kościoła ze mną i moją siostrą Gienią. Brat Zygmunt poszedł gdzieś z kolegami na tzw. kawalerkę. Zrobili sobie w jednym z domów potańcówkę - straciliśmy go z oczu na dwa tygodnie.
Gdy z mamą doszłyśmy do kościoła, okazało się, że ksiądz nie dojechał. Dojeżdżał z miejscowości Binduga, gdzie była nasza parafia. Poszłyśmy więc do naszej cioci, która mieszkała niedaleko kościoła. Po pewnym czasie zauważyłyśmy, że w stronę kościoła jadą furmanki załadowane Ukraińcami uzbrojonymi w kosy, widły, siekiery, noże. I otoczyli kościół. Wyskoczyłyśmy wraz z cioci rodziną przez okno i ukryliśmy się w plantacji konopi. Z ukrycia obserwowaliśmy, co robią Ukraińcy. Moje dziecięce serduszko biło jak młot. Zrozumiałam wtedy, że dzieje się coś bardzo niedobrego.
Ukraińcy chyba byli zaskoczeni, bo w kościele nie zastali nikogo. Przecież ich celem było wymordowanie wiernych w czasie nabożeństwa.
Zawiedzeni Ukraińcy pojechali w stronę wsi. Po drodze zamordowali pastucha wiejskiego, podpalili kilka domów, zamordowali kilka osób. Wśród nich kobietę w połogu razem z narodzonym dzieckiem.
Pobiegłyśmy z mamą w stronę łąk, gdzie tato pasł bydło. Poczekaliśmy w krzakach do nocy. Wszyscy byliśmy wystraszeni i głodni. Tato doił krowy do czapki i dawał nam pić.
Pod osłoną nocy wróciliśmy do wsi. Nasz dom nie był spalony. Rodzice zapakowali na wóz trochę żywności, dokumenty, odzież, zboże dla konia i krowy.
Pojechaliśmy 10 km do Buga, gdzie promem przedostaliśmy się do miasteczka Dubienka (ta miejscowość wsławiła się w powstaniu kościuszkowskim).
Byliśmy głodni, zmarznięci i zrozpaczeni, ale opatrzność postawiła na naszej drodze dobrych ludzi. Gdy przepłynęliśmy przez Bug, wyszedł do nas gospodarz mieszkający nieopodal. Pamiętam jego nazwisko - Czerkas. Jego żona w nocy urodziła synka. Zaprosił nas do siebie. Nakarmił nas, krowę i konia. Dał ciepłą wodę do umycia się.
Zamieszkaliśmy w stodole, czuliśmy się bezpiecznie. Byliśmy w tym gospodarstwie do jesieni 1943. Żywiła nas krowa, a koniem tato zarabiał na życie.
Brat Zygmunt odnalazł się po dwóch tygodniach. Głodny, wychudzony, brudny. Nasza radość była ogromna. Opowiadał, że u jednego kolegi urządzili sobie potańcówkę. Hałas zwabił Ukraińców. Brat uciekał w pole obsiane zbożem, a Ukraińcy strzelali za nim. Przypomniał sobie, że należy biec zygzakiem, to nie trafią.
Mój ojciec jeszcze kilka razy kursował do naszej wsi nocą. Przywoził zapasy żywności. Solone masło, ser, kasze i miód. Namawiał swojego ojca Bronisława, aby zostawił wszystko i uciekał. Odpowiedź dziadka była jedna: „Nigdy nikomu nie zrobiłem nic złego, to i mnie nikt nie zrobi nic złego”.
Niestety, przy następnej wyprawie mój tato zastał zgliszcza swojego domu i budynków gospodarczych, a na podwórku leżał jego ojciec z rozrąbaną siekierą głową. Jaka była jego rozpacz, gdy musiał bez trumny zakopać swojego ojca...
Przez kilka tygodni osoby, którym udało się ujść z życiem, pod osłoną nocy wracały, aby pogrzebać swoich bliskich.
Ta cała ziemia wołyńska jest usłana bezimiennymi, nieoznakowanymi mogiłami.
Mój brat Zygmunt całe życie tęsknił za naszą wsią Ziemlica. Pięć lat przed śmiercią, a zmarł 8 marca 2015 roku, jego córka Marianna wraz z mężem zawieźli go do owej „ziemi obiecanej”, na której rosły krzaki i plantacja kukurydzy.
Ukraińcy z sąsiedniej wsi opowiadali, że przed laty była tam duża wieś zamieszkana przez Polaków, ale została zniszczona. Bywało tak, że mąż Ukrainiec zabijał własną żonę Polkę i dzieci.
Po czteroletniej tułaczce nasza rodzina osiedliła się we wsi Lulemino w gminie Kobylnica. Rodzice otrzymali gospodarstwo za mienie pozostawione za Bugiem.
W Luleminie osiedliły się rodziny zza Buga, z kieleckiego, z akcji Wisła. Bardzo szybko nastąpiła integracja.
Przez kilka lat ci ludzie schodzili się do naszego domu i opowiadali o koszmarach wojny. Wołyniacy o okrutnych mordach, ludzie z Kielecczyzny o partyzantce, ci z akcji Wisła o swojej tragedii i odpowiedzialności zbiorowej. Z moją siostrą uciekałyśmy do swojego pokoju, bo nie mogłyśmy słuchać tych okrutnych opowieści.
My, Wołyniacy, wykruszamy się, dlatego chciałabym, aby moje wspomnienia zostały gdzieś uwiecznione.
Jestem to winna moim rodzicom, którzy zmarli w 1964 roku, mojemu bratu Zygmuntowi (zmarł w 2015 roku) i siostrze Gieni (zmarła w 2017 roku).
Jadwiga Synowiec-Tatys
Wołynianka, rocznik 1938.