Żywot człowieka niepoczciwego. Jacek Sz. użala się nad sobą, bo stracił dom. Wobec innych nie miał nigdy skrupułów
Przejął dom, oszukując matkę, której zmarł syn. Prowadzi dom dla seniorów bez pozwolenia. Pojawia się w sprawie o oszustwa kredytowe. Poznajcie Jacka Sz. i cieszcie się, że nie stanął wam na drodze.
Ulica Robotnicza, obrzeża Szczecina. Poniedziałek, 1 sierpnia 2022 r., późny wieczór. Przed hostelem, do którego trafiają ludzie z eksmisji, stoi łóżko ratunkowe wyciągnięte z karetki pogotowia. Na łóżku leży mężczyzna w szarym szlafroku. W ręce trzyma kulę inwalidzką. Radiowozy podjeżdżają do niego na zmianę z karetkami. Potem ratownicy poskarżą się, że zachowanie pacjenta pozostawiało sporo do życzenia.
Dzwoni Jacek Sz. i wszystko jasne
- Skandaliczna eksmisja. Potrzebuję pomocy. Leżę na łóżku przed hotelem - mówi mężczyzna do słuchawki.
- Dobrze, ale o kogo mam pytać, kim pan jest, proszę się przedstawić - pytam.
- Proszę napisać, że pomocy potrzebuje Jacek Sz., bo jest ochrona danych osobowych - mówi.
I wszystko jasne. 69-letni Jacek Sz. Wygląda to na chichot sprawiedliwości. Człowiek, który przed laty szokującym podstępem przejął dom swojej sąsiadki, teraz traci swój. A w zasadzie nie swój, bo według sądu razem z żoną i dwoma psami mieszkali tam od lat nielegalnie. O ile w ogóle mieszkali.
- Mój klient wątpi, aby tam mieszkali, bo jedyne pomieszczenie w miarę nadające się do zamieszkania znajdowało się na piętrze, a przecież pan Sz. twierdzi, że ze względu na chory kręgosłup nie może wchodzić o schodach. A tym, jak wygląda teraz ten dom i jak został zniszczony, zajmie się prokuratura. Zlikwidowano nawet bramę garażową, wycięto instalację elektryczną. Dlatego składamy zawiadomienie o przestępstwie - mówi mec. Tomasz Milewski, pełnomocnik nowego właściciela domu, z którego eksmitowano Sz.
Chodzi o prawie 300-metrowy budynek przy ulicy Grota-Roweckiego w Szczecinie. Przed laty siedzibę miała tu spółka związana z Jackiem Sz. i jego rodziną. Ale ktoś nie dopatrzył zmiany przepisów i firma nie została wpisana do rejestru sądowego. W efekcie dom przeszedł na Skarb Państwa.
- Nie nielegalnie, ale zostaliśmy wywłaszczeni przez polskie państwo. Spółka rodzinna została unieważniona bez żadnego trybu. I nawet hipoteki wpisane na tę nieruchomość na rzecz rodzin zostały wykreślone bez zapłaty - to tylko w Polsce możliwe i może gdzieś na południowym Pacyfiku - opowiada Jacek Sz.
Cztery lata temu komornik wystawił dom na licytację. Nowy właściciel kupił go za ponad 400 tysięcy złotych. Jednak dopiero teraz będzie mógł się nim zająć. Bo wreszcie udało się eksmitować Jacka Sz. Na przeszkodzie szybszej eksmisji stanęła pandemia i szereg pism złożonych do sądu przez Jacka Sz., który próbował zatrzymać komornika. Bezskutecznie.
Takiej eksmisji jeszcze tu nie było
W poniedziałek, 1 sierpnia, komornik wraz z dwoma patrolami policji pojawił się na posesji przy ulicy Grota Roweckiego i dokonał eksmisji rodziny Sz. Trwała aż siedem godzin. Doszło nawet do przepychanek z funkcjonariuszami. Całość została zarejestrowana kamerą przez policjantów. W końcu udało się Jacka Sz. przewieźć karetką do hostelu.
- Nowy właściciel mieszkania wykupił im nocleg w dużym pokoju z łazienką. Właściciel pensjonatu zgodził się nawet, aby mogli zamieszkać z dwoma psami - opowiada nam osoba znająca kulisy eksmisji.
Ale Jacek Sz. nie ukrywał oburzenia.
- Jak mam w takim stanie wejść na drugie piętro? Wchodzenie po schodach jest dla mnie praktycznie niemożliwe - denerwował się.
W poniedziałek przed północą kilka razy wzywał pogotowie i policję. W szpitalu przy ulicy Arkońskiej lekarze uznali, że jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. W tym czasie zdążył jeszcze wysłać SMS-a do jednego z policjantów, którzy brali udział w eksmisji. Zarzucił mu, że z jego pomocą trafił na bruk.
- Zostałem porzucony przed hotelem jako bezdomny. To niezgodne z prawem. Oni są w zmowie - twierdzi Jacek Sz.
- Nie wpłynęła żadna skarga na działania komornika, a wszystkie wcześniejsze i bardzo liczne wnioski pana Sz. zostały przez sąd odrzucone jako niezasadne - wyjaśnia sędzia Tomasz Szaj.
Jacek Sz. w końcu poradził sobie z wchodzeniem na drugie piętro przy pomocy innych gości hotelowych.
- Płacę im, żeby mi pomogli. Dowiedziałem się, że za kilka dni mam dostać pokój na parterze, ale bez łazienki. To jednak zostanę na tym drugim piętrze, a ludzie będą mi pomagać wchodzić i schodzić - przyznał.
Jednak kilkanaście godzin później miał już zakaz wstępu do hostelu. Po powrocie z rehabilitacji dowiedział się, że ma go opuścić.
- To dlatego, że nie zapłacono za mój pobyt - podejrzewa.
Według innej wersji właściciel dwugwiazdkowego hotelu miał dość zachowania pana Sz.
- Pokój był z góry zapłacony za dwie pierwsze doby i byłby opłacany za każdą kolejną do końca miesiąca, gdyby pan Jacek zechciał z niego korzystać. Jednak zrobił wszystko, żeby hotel nie chciał mieć z nim nic wspólnego - komentuje nowy właściciel domu przy ul. Grota Roweckiego.
W środę (3 sierpnia) po południu nastąpił ciąg dalszy tej tragifarsy. Jacek Sz. znalazł nocleg w nowym hotelu, tym razem trzygwiazdkowym.
- Zameldowałem się na koszt komornika i nowego właściciela mojego domu - oznajmił nam tryumfalnie.
Perfidne oszustwo ze zmarłym w tle
Jacek Sz. zawsze miał żyłkę do interesów. Był właścicielem sieci lombardów w Szczecinie. Od lat prowadzi dom spokojnej starości dla seniorów, który to biznes spędza sen z powiek wojewodzie. Ale o tym za chwilę. Teraz o wyjątkowo odrażającym oszustwie, za które został skazany na kilkuletnie więzienie.
Gdy zmarł syn jego sąsiadki, przyszedł do niej, twierdząc, że był mu on winien pieniądze - 100 tysięcy złotych. Pokazywał dokumenty z podpisem syna. Jak się okazało, sfałszowanym. Kobieta uwierzyła mu i oddała dom. Oszust zarobił na nim dodatkowe 240 tys. złotych.
Zachodniopomorscy policjanci poszukiwali go sześć lat. Znaleźli w Niemczech. Kilkadziesiąt kilometrów od polskiej granicy.
- Powodzi mu się bardzo dobrze. Buduje dom, jeździ drogim samochodem. I śmieje się nam w twarz - mówił wtedy policjant, który namierzył oszusta.
W 2001 r. szczeciński sąd skazał Sz. na 10 lat więzienia. Sąd odwoławczy zmniejszył mu wyrok do sześciu lat. W celi nie siedział długo. Rok później sąd penitencjarny dał mu przerwę w karze. Powód - zły stan zdrowia. Sz. przeszedł kilka operacji. Po zabiegu miał wrócić do więzienia. Ale nie wrócił. I zaczął się ukrywać.
Sąd Okręgowy w Szczecinie wydał za nim listy gończe i Europejski Nakaz Aresztowania. 31 lipca Jacek Sz. został zatrzymany w Niemczech. Dzień później sąd w Pasewalku nie zgodził się jednak na jego aresztowanie i przekazanie do Szczecina. Sz. pokazał zaświadczenie od niemieckiego lekarza, że jest bardzo chory. Powiedział też, że wyroki już odbył i został przedterminowo zwolniony z więzienia.
- To oczywiście nieprawda. Wprowadził sędziów niemieckich w błąd. Dostał tylko przerwę w karze ze względu na stan zdrowia. Ale mamy już opinie lekarzy, że może odbywać karę na oddziale szpitalnym aresztu. Musi więc wrócić do więzienia - tłumaczyła wtedy sędzia Elżbieta Zywar z Sądu Okręgowego w Szczecinie.
Niemiecki sąd, gdy zorientował się, że Sz. mógł skłamać, wysłał do szczecińskiego sądu pismo z prośbą o ponowne wysłanie Europejskiego Nakazu Aresztowania.
To działo się dwie dekady temu.
- Nie ukrywałem się, lecz przebywałem na leczeniu oraz byłem w kontakcie z sądem, co potwierdzi nawet prezes SSO Strączyński, który ograniczył ten nakaz ENA - odpowiada dziś Jacek Sz.
Oskarżona pani prezes, Jacek Sz. i seniorzy
Prezes pewnej spółki, która współpracowała ze stowarzyszeniem Jacka Sz., odpowiada w sądzie za wyłudzanie setek tysięcy złotych kredytów oraz podatku VAT. Twierdzi, że zmuszał ją do tego Jacek Sz.
- To nieprawda - odpowiada mężczyzna.
Agnieszka G. ma 33 lata. Z wykształcenia jest ekonomistką. Proces, w którym jest oskarżona, dotyczy wyłudzenia pięciu kredytów na łączną kwotę ponad 300 tyssięcy zł oraz przejęcia ponad 120 tysięcy nienależnego podatku VAT.
- Wraz z inną osobą wprowadziła pracownika banku w błąd w ten sposób, że przedstawiła nieprawdziwe informacje co do wysokości swoich dochodów oraz zdolności kredytowej. Wystawiała też nierzetelne faktury na usługi, których nie wykonała, co doprowadziło do wypłaty na jej rzecz nienależnego podatku VAT - oskarżał prokurator.
Agnieszka G. była szefową spółki D., związanej ze stowarzyszeniem obywatelskim Marina Jacka Sz., które prowadzi dom pomocy społecznej. Stowarzyszenie było wiele razy opisywane w mediach. Kilka lat temu zajmowany przez nie budynek został zamknięty, a dom pomocy społecznej musiał się przenieść w inne miejsce.
Według Agnieszki G. to Jacek Sz. namawiał ją do brania kredytów.
- Nawet zmuszał. Mówił, że to ja jestem prezesem i za wszystko odpowiem. Podpisywałam dokumenty, bo się bałam - mówiła w sądzie Agnieszka G.
Twierdzi, że próbowała zapobiec wielu transakcjom, które według niej były szkodliwe dla spółki. Dlatego m.in. ukryła dowód osobisty jednej z osób i w ten sposób nie doszło do transakcji u notariusza.
Zaciągając kredyty, posługiwała się kontraktem menadżerskim, który zaproponował jej Jacek Sz. W umowie były podane kwoty wynagrodzenia, które okazały się nieprawdziwe. A to właśnie m.in. na podstawie tego kontraktu banki uznawały, że pani prezes jest wiarygodnym kredytobiorcą, bo świetnie zarabia.
Drogi pani prezes i Jacka Sz. już się rozeszły. Na pierwszą rozprawę do sądu przyszła grupa podopiecznych Mariny, którą przyprowadził Jacek Sz. Zarzucają Agnieszce G., że przejęła ich pieniądze i źle ich traktowała. Kobieta odrzuca zarzuty i zawiadomiła prokuraturę o tym, co działo się w DPS-ie pod rządami Jacka Sz.
Według niej w latach 2011-2017 dochodziło do narażenia pensjonariuszy na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia i zdrowia ze strony opiekunów. Jeden z podopiecznych miał przez to dostać odleżyn. Sprawa trafiła nawet na biurko ministra sprawiedliwości. Prokuratura umorzyła sprawę. Przyznała co prawda, że w DPS-ie źle się działo (nałożono kary administracyjne i nakaz wyprowadzki), ale jednak większość pensjonariuszy mówiła, że jest zadowolona z usług.
- Prezes firmy, której nasze stowarzyszenie obywatelskie Marina było klientem, wyłudzała kredyty i w swojej obronie - dzięki różnym inseratom prasowym - myślała, że może mnie tym obciążyć - twierdzi Jacek Sz.
Proces Agnieszki G. trwa.
Co może wojewoda
A jednak ubiegłoroczna kontrola wojewody w domu pomocy społecznej dobitnie wskazała, że placówka nie ma uprawień do prowadzenia całodobowej opieki nad seniorami.
- Działalność kontrolowanego stowarzyszenia w zakresie prowadzenia placówki zapewniającej całodobową opiekę osobom niepełnosprawnym, przewlekle chorym lub osobom w podeszłym wieku, bez zezwolenia wojewody, oceniono negatywnie - napisali kontrolerzy. - Pomimo nałożonych na stowarzyszenie kar za prowadzenie placówki bez wymaganego zezwolenia oraz za niezaprzestanie prowadzenia placówki bez wymaganego zezwolenia stowarzyszenie nadal - jednak pod innym adresem - prowadzi całodobową opiekę nad osobami w podeszłym wieku. Niniejsze postępowanie kontrolne jest zatem kolejnym postępowaniem w tej sprawie. W wyniku przeprowadzonego postępowania kontrolnego zalecam jako zalecenie kluczowe: zaprzestać prowadzenia przez stowarzyszenie obywatelskie Marina placówki zapewniającej całodobową opiekę osobom niepełnosprawnym, przewlekle chorym lub osobom w podeszłym wieku, bez zezwolenia wojewody.
Jacek Sz. nie wydaje się tym przejęty.
- Kontrole wojewody, zapraszane przez SO Marina, wskazywały tylko to, że nie ma zezwolenia wojewody - bo nie obowiązuje, ale protokoły nie stwierdziły nigdy zaniedbań - uważa.
Jednak przepisy mówią co innego. Według art. 57 ustawy o pomocy społecznej (Dz.U.2021.2268) na prowadzenie domu pomocy społecznej konieczne jest pozwolenie wojewody.
I na koniec - kontener
Tymczasem Jacka Sz. czekają kolejne kłopoty. Nowy właściciel domu oskarża go o kradzież kontenera przygotowanego do remontu budynku. Sz. zaprzecza.
- Pod nieobecność mieszkańców, gdy byliśmy u lekarza, dźwigiem wstawił przez płot duży zardzewiały kontener, blokując wejście do domu. A gdy służby miejskie usunęły ten kontener, zgłosił, że to ja go ukradłem - odpowiada Sz., który tradycyjnie nie ma sobie nic do zarzucenia.