Życie jest czasem jak kadry zdjęć, które się pamięta. Stefan Czapliński, fotograf z Kożuchowa przywołuje klisze wspomnień o wydarzeniach i ludziach. Tak przecież ulotnych.
Rodzice pana Stefana: Jan i Julia mieszkali na terenach Rzeczypospolitej, które po wojnie znalazła się w granicach Białorusi. Mama była z Poniatowskich, choć nie zdążyła się wykształcić. Dwaj jej bracia, podobno oficerowie, chcieli uciekać do armii Andersa. Kiedy się żegnali radzili siostrze: - Ty wyjdź za mąż za Czaplińskiego z Janowa, bo on jest ze wsi, to was Rosjanie nie wywiozą. Figa z makiem, i tak wywieźli. Po wujkach ślad zaginął. Nie pomogły listy do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Mama podejrzewała, że być może zostali zabici w drodze.
Wychodek w kazachskim stepie
Przyszli NKWD - ziści i wsadzili rodziców Stefana do pociągu. Dojechali nim do miejscowości Mołotow. Tam na stacji wysadzono matkę, bo już zaczynała rodzić i cudem trafiła do szpitala. Ojcu jednak nie pozwolono z nią zostać. Stefan urodził się jako Euroazjata. Na Uralu, na granicy dwóch kontynentów. Kiedy mamę wypisali, szukała męża. Na stacji kolejowej ktoś powiedział gdzie trzeba jechać. - Pojechaliśmy do Kazachstanu, aż skończyły się tory. Wokoło step i buriany. Cud, właśnie tam odnaleźliśmy Jana Czaplińskiego. W stepie byli Kirgizi. Jak trochę podrosłem, to podobno uczyłem się ich języka. Matka kupiła ziemiankę i chudą krowę za ocaloną podczas wywózki biżuterię. Któregoś razu Kirgizi szli na targ, a kilka ich kobiet sikało obok naszej ziemianki. Ojciec się zdenerwował i ruszył z kijem do kobiety. Wtedy zebrali się Kirgizi z kindżałami i tata znalazł się w niebezpieczeństwie. Zostałem tłumaczem, a tata znał także rosyjski. Tubylcy chcieli zobaczyć jak powinno się załatwiać w wychodku. Na stepie stanęła sławojka a ojciec pokazał, jak to się robi. Po kolei wszyscy mężczyźni z Kirgizów naśladowali go. Jednak później załatwiali swoje potrzeby tak jak wcześniej. Tak mój ojciec próbował ich nauczyć kultury – mówi Stefan Czapliński.
Oko w oko z banderowcem
Po powrocie z zesłania rodzina zamieszkała w mieście Brody (obecna Ukraina). Dopiero tam, jako 5- letni chłopczyk, został ochrzczony Stefan. Na zdjęciu jest jeszcze ulubiony pies Kruczek. Fotograf, który robił to zdjęcie używał aparatu miechowego z kapturkiem.
- Jan Czapliński był człowiekiem praktycznym. Kupił mi kozę, mówiąc żebym pamiętał, że to moja żywicielka i dbał o nią. Pasłem ją koło bunkrów. W środy przychodzili do nas NKWD - ziści, sprawdzać czy nie handlujemy bimbrem. Zawsze byliśmy przygotowani na wizytę: litr bimbru i kilka śledzi na zakąskę czekało we wnęce z blaszanymi drzwiczkami.
Jednego razu pasłem kozę, a ojciec powiedział, że już dosyć i kazał iść do domu. Wchodzimy do sieni, a tam mężczyzna w długim wojskowym szynelu. Nieogolony i brudny. Ojciec mówi do niego: - Co tu robisz? Nieznajomy rzucił się na niego i zaczęli walczyć. Tarzali się po podłodze, a ja strasznie tupałem nogami i wrzeszczałem ze strachu. Tata przegrywał, leżał już na plecach, ale jedną ręką złapał metalową miednicę i zaczął bić bandytę po głowie. Kiedy uderzył go kantem tamten na chwilę stracił przytomność. Na to wszystko wpadło do domu NKWD. Okazało się, że to banderowiec, na którego polowali już dwa tygodnie. Dobrze, że krzyczałem, bo żołnierze mnie usłyszeli. NKWD - ziści przyszli do nas na drugi dzień. Powiedzieli, że bandytę wyprowadzili za miasto i rozstrzelali. Bez sądu. Nie żałowali kul – wspomina dramatyczne chwile fotograf.
Mapa Afryki na ścianie plebanii
Po roku Czaplińscy skorzystali z możliwości powrotu z Brodów do Polski. W kwietniu 1946 roku wysiedli w Kożuchowie i zamieszkali na ul. Garbarskiej. Była tam potężna fabryka skór. Piętro było zajęte przez małżeństwo, które jakby zamieniło się rolami. Mąż buchalter był spokojnym człowiekiem, który lubił kucharzyć. Żona nigdzie nie pracowała, paliła papierosy, piła wódkę i lubiła rozmawiać z mężczyznami. Kiedy była reforma rolna, Czaplińscy zajęli pierwszy dom, za pałacem gdzie był PGR, na ul. Zygmuntowskiej. Dom był poniemiecki, z belkami na suficie. Stodoła ze słomianą strzechą. Agitatora za wstąpieniem do spółdzielni rolniczej ojciec pogonił widłami.
- Zostałem ministrantem u kożuchowskiego proboszcza o. Pelegryna Malinowskiego, przełożonego kapucynów w Nowej Soli. Jeździłem tam razem z nim, a kapucyni zawsze mieli dla mnie cukierki i inne smakołyki. Proboszcz dowiedział się o mojej pasji jazdy na motocyklach. Uczyłem go jeździć na DKW NZ 250, po ogrodzie na międzymurzu przy ul. Spacerowej. Proboszcz był wcześniej kapelanem w stopniu majora w armii Andersa. Na plebanii na poczesnym miejscu wisiała wówczas wielka mapa Afryki. Raz byłem nawet sekretarzem proboszcza. Spisywałem jego głośne przemyślenia, z których powstał artykuł o Kanale Sueskim opublikowany we Wrocławskim Tygodniku Katolików – wspomina S. Czapliński.
Niech gnije Stalin!
Kożuchowianin skończył siedmioklasową szkołę powszechną. Raz na lekcję przyszło dwóch mężczyzn, którzy zażądali ściągnięcia krzyża, wiszącego nad drzwiami. Żaden uczeń się do tego nie kwapił. Ponieważ nie znaleźli ochotnika, przeczytali nazwisko chłopca który miał to zrobić, bo inaczej jego matka mieszkająca na ul. Żeromskiego, nauczycielka rysunków, straci pracę. I chłopiec ze łzami w oczach wszedł na drabinę i zdjął krzyż. Na codziennych apelach uczniowie przestali wtedy śpiewać pieśń religijną, a zamiast tego „Naprzód, młodzieży świata”. Stefan nie śpiewał jej, tylko udawał, gdyż ten ustrój mu nie odpowiadał. Ówczesny kierownik szkoły bił uczniów patykiem po głowie, kiedy nie śpiewali.
- Kolega Henryk Balicki namówił mnie do pewnego wybryku. On na budynku przy ul. Zielonogórskiej namalował farbą napis: Niech gnije Stalin! a ja stałem na czatach. Głupota młodych ludzi, bo przecież nasi rodzice mogliby mieć straszne kłopoty. Przyuważył to ówczesny komendant milicji jadący na rowerze. Na szczęście, kiedy uciekaliśmy, nie rozpoznał nas. Na skrzyżowaniu kolega uciekł w lewo a ja w prawo – przypomina fotograf.
Orzeł w koronie
Czaplińskiego nie chcieli przyjąć do liceum w Nowej Soli, bo ojciec nie zapisał się do spółdzielni rolnej. Przyjęli go natomiast do liceum wieczorowego dla dorosłych. Jego nauczycielka chemii chciała przenieść kożuchowianina do liceum dziennego, gdyż bardzo dobrze się uczył. Najbardziej sprzeciwiał się temu Kiełbasa, nauczyciel francuskiego. Nie wierzył, że można nadrobić naukę tego języka, bo łaciny już nie uczono jako języka klerykalnego. Francuskiego nauczyła go Anna Haller (siostry gen. Józefa Hallera) mieszkająca wówczas w Kożuchowie, która przychodziła do ich domu raz w tygodniu. Młody Czapliński był jej ulubieńcem. U siebie miała całą ścianę książek, to była jej prywatna biblioteka. Na innej ścianie był ogromny kilim i orzeł w koronie. - Któregoś razu było nas u niej kilkunastu. Naraz wchodzi dwóch mężczyzn, prawdopodobnie ubeków. Pani to zdejmie – mówią do A. Haller pokazując na wiszącego orła w koronie. A ona im odpowiada – po moim trupie. Ubecy popatrzyli po naszych twarzach i wyszli. Kiedy jeden chłopiec powiedział jej że ma dwójkę z rosyjskiego, to dostał od niej piórnikiem po głowie i usłyszał – język naszych wrogów trzeba bardzo dobrze znać! – śmieje się pan Stefan. Hallerowa uczyła dzieci, organizowała piesze wycieczki. Zaszczepiła w młodzieńcu milość do Sienkiewicza i jego trylogii. Czytał te książki po nocach, często z latarką pod kołdrą. Liceum jednak nie skończył, gdyż był jednym z dwójki uczniów z Kożuchowa, którzy nie zapisali się do Związku Młodzieży Polskiej. Mówił o tym na apelu zastępca dyrektora szkoły o nazwisku Piekarski. Nazwał ich wtedy czarnymi owcami. - Kiedy powiedziałem o tym ojcu po powrocie z lekcji to usłyszałem, że jak się zapiszę do komsomołu, to do domu mam więcej nie wracać – mówi Stefan Czapliński.
Trzech chętnych na jedną mandolinę
Do szkoły jechało się wtedy pociągiem przez Ciepielów. Na dworcu PKP w Nowej Soli, po okazaniu legitymacji szkolnej, otrzymywało się pudełko z szachami, w które można było grać w oczekiwaniu na pociąg w kolejowej świetlicy.
W czasach licealnych S. Czapliński był członkiem orkiestry mandolinowej. Było wtedy trzech mandolinistów z Kożuchowa: Janusz Popławski – późniejszy gitarzysta Niebiesko – Czarnych (wspomina o tym w autobiografii „Byłem Niebiesko – Czarny czyli pół wieku z gitarą” przyp. JP), Jacek Nadolski i on.
Wicedyrektor szkoły Piekarski przeznaczył dla kożuchowian jedną mandolinę do ćwiczeń w domu. Ponieważ Stefan był od nich rok młodszy, więc mandolina niestety rzadko trafiała w moje ręce. Dwaj starsi koledzy dzielili się instrumentem między sobą. - Grałem już wtedy na harmonii guzikowej ze słuchu. Później próbowałem sił na akordeonie klawiszowym. Przygrywałem nawet walczyki guzikową na zabawie ludowej, ze starszym mieszkańcem ul. Żagańskiej Szabałowskim. Ten Białorusin specjalizował się w szybkich rosyjskich czastuszkach z przytupem, aż mało miechy nie pękały.
Jednego razu do zakładu fotograficznego zajrzał Janusz Popławski. Mówi do mnie: - Słuchaj Stefciu, jestem tutaj z dwoma innymi gitarzystami spoza Kożuchowa i nie mamy pieniędzy, a chcielibyśmy mieć zdjęcie. Zrobiłem fotografię całej trójki z gitarami, jeszcze na szklanej kliszy. Oczywiście za darmo. Później widzieliśmy się jeszcze w kożuchowskim kinie „Uciecha”. Był to rok 1963, kiedy się ożeniłem – mówi fotograf.
Malarz zbereźnik
W Kożuchowie przy ul. Daszyńskiego, zaraz za hotelem, mieszkał malarz pokojowy Tadeusz Panek. Spod jego ręki wychodziły także piękne obrazy, jednak strasznie pił. To on malował w tym czasie wnętrza kościoła parafialnego i różne aniołki. – Kiedyś, po pijanemu, zaprosił mnie do domu, aby pokazać obraz Matki Bożej. Płótno wysokie na dwa metry. Na nim namalowana przecudnej urody cała postać pięknej kobiety z biżuterią, odwzorowana z obrazka. Zapytał czy ładny, i stanąwszy tyłem do swojego dzieła, zachwiał się i wpadł na obraz. Zniszczył swoje dzieło, bo farba jeszcze nie zdążyła zaschnąć. Któregoś razu malarz stanął na Rynku i w biały dzień obwieścił: - Ja wszystkim tutaj zaśpiewam arię Moniuszki. I zaśpiewał na całe gardło w obecności wielu ludzi: - Szumią jodły na gór szczycie, wicher w d... dmie. Tak bym sobie chciał p..., ale nie mam gdzie – wspomina kożuchowski fotograf, który wtedy prowadził zakład fotograficzny u Edmunda Brzezińskiego na ul. 1 Maja. W Polsce rządził Gomułka. Było wtedy troszeczkę więcej luzu. Pojawili się prywatni przedsiębiorcy, ruszyła cegielnia w Kożucho-wie. Brzeziński w Chlebowie koło Gubina otworzył tartak. Miał pieniądze, zakupił maszyny i zaczął robić biznes, a Stefana zatrudnił jako fotografa.
Przodownicy pracy wystąp!
Po wyjściu z wojska S. Czapliński został przyjęty do pracy jako fotograf techniczny w Zakładach Budowy Nadwozi Samochodowych w Ko-żuchowie. Nakupiono sprzętu, w drugim pomieszczeniu była ciemnia. - Na terenie ZBNS miałem atelier fotograficzne. Reflektory, olbrzymi aparat zakupiony w Czechosłowacji, kopiarkę do zdjęć stykowych. Najpierw byłem na etacie fotografa technicznego, potem konstruktora. Robiłem wówczas mnóstwo zdjęć pracownikom do legitymacji. Dostawałem na przykład telefon: mamy kandydata do PZPR musisz mu zrobić zdjęcia do legitymacji partyjnej. Później pojawiła się moda na uliczne gabloty ze zdjęciami przodowników pracy. Te zdjęcia były formatu 30cm x 40cm. Chętni czekali w kolejce, bo bardzo chcieli być wyróżnieni. Przeważnie byli to członkowie PZPR. Zdjęcia przodowników wieszano przy zakładzie nr 2 oraz przy ul. 1 Maja przy zakładzie nr 1. Konstruktorzy prosili mnie na przykład o zrobienie zdjęcia pompy olejowej czy hydraulicznej. Jednak była ona umocowana pod spodem przyczepy. Miałem mały niemiecki aparat mieszkowy. Wsunęli mnie pod przyczepę na niskim wózku z materacem i zrobiłem zdjęcia jak trzeba – wspomina pan Stefan. Materac był z wnętrza meblowozu, bo wówczas takie naczepy do przewozu mebli były produkowane w Kożuchowie. Trzeba było fotografować podczas dużych imprez, pochodów z okazji Święta Pracy 1 Maja. Powstały także reprodukcje zdjęć do książki Wiesława Sautera o Babimoj-szczyźnie.
Czerwona woda w jeziorze
W latach 70., kiedy powstawały bloki na osiedlu 22 lipca w Kożuchowie, zakładowy sekretarz partii zlecił fotografowi zrobienie reportażu o powstającym osiedlu. Wychodziła wtedy zakładowa gazeta na zwykłym papierze. Fotoreportaż na dwie strony się ukazał, ale funkcjonariuszowi partyjnemu bardzo się nie spodobało, że na zdjęciach jest błoto i furmanki. - Pamiętam zabawne zdarzenie z tamtego okresu, z pobytu zakładowych artystów w naszym ośrodku w Tarnowie Jeziornym. Na początku nie wiedziałem, dlaczego malarz Dariusz Wroński cały czas radzi się Andrzeja Zalopanego, artysty grafika i płatnerza z Kożuchowa. Okazało się, że malarz był daltonistą i potrzebował pomocy w doborze kolorów. Pytał np. Zalopanego: - Jezioro którą farbą? A on odpowiadał – tą, niebieskawą. Któregoś razu jednak nie było Zalopanego i Wroński zaryzykował. Eksperyment nie do końca się udał. Namalowana woda w jeziorze była czerwona.