"Zostały tylko kamienie". Zagłosuj na reportaż Krzysztofa Potaczały z Ustrzyk Dolnych

Czytaj dalej
Fot. Krzysztof Potaczała
Krzysztof Potaczała

"Zostały tylko kamienie". Zagłosuj na reportaż Krzysztofa Potaczały z Ustrzyk Dolnych

Krzysztof Potaczała

Reportaż Krzysztofa Potaczały „Zostały tylko kamienie. Akcja Wisła: wygnanie i powroty“ został nominowany do Nagrody Historycznej Roku! Laureatów wyłoni w listopadzie jury, a także - w odrębnym głosowaniu - czytelnicy. Oddaj swój głos reportaż Krzysztofa, dziennikarza, autora poczytnych książek, mieszkańca Ustrzyk Dolnych. Niżej fragment książki, która walczy o tytuł. Jak oddać głos - na końcu tekstu.

Wiosną 1946 roku władze wzmogły akcję wysiedleńczą Ukraińców do ZSRR. W najbardziej niedostępne rejony Bieszczadów skierowano zwiększone siły wojskowe, m.in. 34. pułk piechoty. Dowodził nim podpułkownik Jan Gerhard, późniejszy autor „Łun w Bieszczadach”.

Powieść, określana przez niego beletryzowanym dokumentem, zyskała ogromny rozgłos. Stała się nawet lekturą szkolną, ale na dekady zafałszowała historię i pogłębiła przepaść w powojennych stosunkach polsko-ukraińskich.

Do Beniowej żołnierze weszli 1 czerwca po południu. Rozlokowali się w chałupach, a gospodarze poczęstowali ich mlekiem i owczym serem. Nazajutrz przed świtem wojsko wszczęło alarm. Mieszkańcy w godzinę musieli załadować dobytek na wozy i podążyć do Tarnawy, gdzie utworzono punkt zborny dla wysiedlanych z okolicznych miejscowości.

Część ludzi, głównie młodych, zdołało uciec i skryć się w lesie za Sanem, by tam przeczekać wywózkę. Po odejściu zbrojnych przez pewien czas chodzili do zniszczonej Beniowej, lecz ostatecznie zostali po stronie sowieckiej. Później nieliczni otrzymali nawet zgodę na osiedlenie się w pobliżu granicy z Polską.

Mogli patrzeć na zachodnią stronę wsi, na swoje niedawne podwórza, ale pozbawione już zabudowy. W 1946 roku zdawało się im, że ocaleje chociaż splądrowana przez żołnierzy cerkiew, a jednak i jej nie oszczędzono.

Tego samego dnia wygnano ludzi z Tarnawy Niżnej i Wyżnej, Sokolik, Sianek oraz paru innych wsi w dolinie górnego Sanu. Między spaloną zabudową zostały tylko zwierzęta, bo wydający rozkazy uznał, że nie będą im potrzebne.

Podobno odważniejsi chłopi kilka dni po wypędzeniu wrócili i zdołali przegnać przez rzekę bydło, przenieść na rękach mniejsze świnie i kury, ale i tak większość żywego inwentarza pozostała na pastwę drapieżników. Niektórzy żołnierze Ludowego Wojska Polskiego, wieśniacy z urodzenia, patrzyli na to z bólem. Może i chcieli pomóc, lecz mogli jedynie milczeć.

Cerkiew przemieniła się w słup ognia

Kilkadziesiąt kilometrów niżej leżała Zatwarnica. Katarzyna Kowalczyk chodziła tam z przysiółka Suche Rzeki na zakupy lub na plotki. Pewnego czerwcowego dnia też spędziła we wsi kilka godzin. Akurat była na drodze, gdy usłyszała za sobą tupot ciężkich butów. Z każdą sekundą był coraz głośniejszy. Chwilę później żołnierze rozsypali się po zagrodach, a ona pomyślała, że przyszli rabować.

- Nieopodal cerkwi jeden z wojaków wrzasnął w powietrze: Jeszcze ta ukraińska kurwa stoi?! Doskoczył z innymi, oblali benzyną świątynię i zaraz przemieniła się w słup ognia.

Katarzyna bije się w piersi, że tak właśnie było i ten bandyta, nie żołnierz, tak właśnie powiedział o bożym przybytku: ukraińska kurwa. - Wtedy spalono prawie całą Zatwarnicę, a ludzi gnano na sowiecką stronę. Dużo mężczyzn, kobiet z dziećmi uciekło do lasu, ale równie wielu zdecydowało się zbyt późno.

Niektórzy wiedzieli, że coś jest na rzeczy. Wtedy nikt już nie mówił, że wyjazdy na wschód są dobrowolne, tylko że przymusowe. I jakby w przeczuciu nadchodzącego zagrożenia znajomy Ukrainiec poradził młodej Kowalczykowej, aby na wszelki wypadek ukryła swój dobytek.

- Kasiu - powiedział do mnie - zawsze tak ciężko pracowałaś, spakuj najlepsze rzeczy, a ja ci je pomogę przechować. Włożyłam do worka wiśniowy kożuszek, sukienki, trzewiki sznurowane, chustki, wyjściową spódnicę. Przewiązaliśmy pakunek sznurkiem i poszliśmy wieczorem w miejsce, gdzie rosła wielka, wypalona w środku lipa. Komu przyszłoby do głowy, żeby w jej pniu czegokolwiek szukać? Wcisnęłam głęboko tobołek, sprawdziłam jeszcze, czy nie wypadnie i wróciłam z sąsiadem do domu. Ale on w pośpiechu zostawił przy tym drzewie torbę z solą. Wrócił i natknął się na polskich żołnierzy. Ci coś zwąchali, zajrzeli do wnętrza lipy, a kiedy rozpakowali worek, od razu starego pobili. Krzyczeli, że te ubrania należą do banderowskiej dziwki, wszystko zabrali, a ja zostałam w jednym zszarganym odzieniu. Niech to szlag trafi!

Było lato, lecz noce spędzane w lesie - ze strachu przed wysiedleniem - odchorowała. Tygodniami trawiła ją gorączka, dopiero później jakoś samo przeszło.

Pomieszkiwała w Suchych Rzekach, a do Zatwarnicy zaglądała tylko po to, żeby jeszcze raz zobaczyć, jak unicestwiono wieś. I tak dziwne, że ocalało kilka gospodarstw, zajętych naprędce przez tych, których wojsko nie zdołało dopaść. Ci wyrzuceni do ZSRR trafili w okolice Lwowa.

Wczesną wiosną 1947 roku wielu z nich wróci na dziko w rodzinne strony. Od nowa będą się budować, urządzać. Cieszyć się, że przechytrzyli zło. Bez pojęcia, co ich czeka.

Zatwarnicę zniszczono podobno w odwecie - za to, że wcześniej UPA napadła na posterunek milicji i zabiła jego obsadę. Józef Kopczyński był w grupie dwunastu młodych funkcjonariuszy, których w 1946 roku wytypowano do utworzenia nowej placówki MO.

Wspomina: - Do Baligrodu, gdzie służyłem, nadeszło polecenie z Leska, że mamy w głębokich Bieszczadach utrwalać władzę ludową. Tydzień później wyruszyliśmy pieszo przez góry, z jedną pepeszką i zwykłymi karabinami. Przewodził nam kapral Błachuta, jedyny z doświadczeniem. Po wielu godzinach marszu zatrzymaliśmy się na odpoczynek u chłopa w Rajskiem. Znaliśmy go z widzenia, bo niekiedy odwiedzał w Baligrodzie swoją siostrę. Wchodzimy do chałupy, a tam na przyzbie jak w dobrze zaopatrzonym sklepie: leżą chleby, masło, ser, kury oskubane. Gospodyni od razu postawiła na piecu wielki gar z wodą i wrzuciła dwie na rosół. Pojedliśmy, wypiliśmy po szklance wódki, a przed zmierzchem poszliśmy dalej. Dopiero jakiś czas później się dowiedziałem, że gospodarz, który nas ugościł, był charczowym (kwatermistrzem); zbierał w wiosce żywność i sprzęt dla banderowców…

- Do Zatwarnicy dotarliśmy późnym wieczorem. Zajęliśmy murowany, parterowy budynek, bodaj po szkole czy poczcie. Nie było w nim ani pryczy, ani stołu, tylko goła, brudna podłoga. Po godzinie kapral Błachuta wysłał trzech ludzi do Suchych Rzek, żeby przynieśli stamtąd słomę na posłania. Zabrali tę słomę z pierwszej z brzegu chaty, nie pytając o zgodę jej właściciela, a na odchodnym ukradli barana. Poderżnęli mu gardło, oskórowali, wypatroszyli, ale w czym ugotować? Znowu trzech pobiegło do baraków przy tartaku, gdzie mieszkało kilka polskich rodzin, głównie wdowy z dziećmi. Pożyczyli od nich garnki, w których potem dusili mięso. Śmierdziało jak cholera, a zupa z barana już po pierwszej łyżce zalepiała gardło niby klej.

- Warta wypadła mi pierwszej nocy. Nieopodal płynął potok. Za dnia jego szum był dobrze słyszalny z naszej kwatery, ale po zmroku, kiedy wioskę spowijała zupełna cisza, jeszcze bardziej się wzmagał. Stałem w pojedynkę, z bronią gotową do strzału, i ciągle myślałem, że oto nadchodzą banderowcy. Nigdy bym nie przypuszczał, że tak bardzo można się bać. Noc była ciepła, lecz mną targały zimne dreszcze. Modliłem się, żeby wreszcie ktoś mnie zmienił. Te dwie godziny wydały mi się wiecznością.

- Rankiem zaczęliśmy oporządzać przyszły posterunek. Ukraińscy gospodarze do nas nie przychodzili, a mimo to wyczuwaliśmy, że jesteśmy pod obserwacją. Tylko Polacy z tartaku zaszli zapytać, czy zostaniemy w Zatwarnicy dłużej. Odpowiedzieliśmy, że taki mamy rozkaz, więc się ucieszyli. Dotąd nie zaznali ze strony ukraińskich sąsiadów żadnej krzywdy, nie nękała ich także UPA, jednak nie byli pewni jutra. Ta nasza grupka nie mogłaby w żaden sposób stawić oporu w razie ataku upowców, ale chodziło o pokazanie, że nie jesteśmy tchórzami. Z drugiej strony, gdzie ci nasi przełożeniu mieli rozum, gdy wysyłali grupkę gówniarzy w najbardziej naszpikowany „tryzubami” teren?

Wracajcie, szkoda ginąć w tak młodym wieku

- Piątego dnia przyszedł sołtys z Suchych Rzek. Powiedział, że sotenny „Bir” radzi nam wracać, bo szkoda ginąć w tak młodym wieku. Nazajutrz zabraliśmy Polaków z tartaku i odjechaliśmy na dwóch pożyczonych od tubylców wozach. Po drodze banderowcy za nami strzelali, ale bardziej dla postrachu, niż żeby trafić. Tak się skończyło utrwalanie władzy ludowej w Zatwarnicy.

Wetlinę miano wysiedlić jeszcze w 1945 roku, najpierw w marcu, potem w maju. W Słowniku Historyczno-Krajoznawczym Gmina Cisna czytamy: „ (…) pojawili się agitatorzy namawiający do wyjazdu na Ukrainę, ale nie było chętnych. W końcu czerwca przyjechał do wsi oddział LWP.

Żołnierze (…) ogłosili, że następnego dnia o godzinie 9 wszyscy mieszkańcy mają się stawić przy drodze, gdzie podjadą ciężarówki, które wywiozą ludzi na stację kolejową. Wśród powszechnego lamentu rozeszła się wieść, że przesiedlenie oficjalnie nie jest przymusowe. Przez całą noc w pocie czoła mieszkańcy pakowali swój dobytek i zakopywali to, czego nie mogli zabrać. Przed świtem byli już w lesie. Rano wojsko zabrało tylko dziesięć rodzin, u których nocowało. Nie znalazłszy innych mieszkańców, żołnierze demolowali wnętrza opuszczonych domów, rozbijali drzwi i okna. Potem pojechali do sąsiedniego Smereka, gdzie również zastali opuszczoną wieś. Tu wypuścili wcześniej zabrane rodziny”.

I dalej: „Całe lato mieszkańcy Wetliny spędzili w lesie. Na wzgórzu zwanym Szybenycia urządzili punkt obserwacyjny zaopatrzony w dzwon. Było stąd widać Smerek (…), jedyny kierunek, skąd mogło nadjechać wojsko. Gdy panował spokój, młodzi wychodzili z lasu i pracowali na polach. W razie niebezpieczeństwa dyżurujący przy dzwonie uderzał w niego trzy razy”.

Żyli w ten sposób do późnej jesieni. Gdy wojsko opuściło Wetlinę (od czerwca do listopada nachodziło wieś parokrotnie), mogli wrócić do zdemolowanych gospodarstw. Ostra, śnieżna zima nie sprzyjała wysiedleniom, na dodatek pod koniec lutego władze powiadomiły sołtysa, że akcja nie zostanie powtórzona. Niektórzy uwierzyli, ale bardziej nieufni częściej sypiali w polu niż w domach.

7 czerwca 1946 roku żołnierze LWP otoczyli Wetlinę. Podpalili czterdzieści dwa domy w przysiółku Stare Sioło. „Następnie strzelając i krzycząc: ‘Zbierajcie się banderowcy!’, rozbiegli się po całej wsi. Zaskoczeni ludzie (…) w pośpiechu zbierali najpotrzebniejsze rzeczy. Mieszkańców ładowano na ciężarówki. Okazało się, że jest ich za mało, więc żołnierze zrzucali z samochodów dobytek (…). Wysiedlonych zawieziono do Cisnej.

Stąd na piechotę ruszyli na północ. Pierwszą noc spędzili pod gołym niebem w Mchawie. Drugiego dnia dotarli do stacji Lesko-Łukawica, gdzie koczowały tysiące wysiedlonych, oczekując na transport na Ukrainę (…). W nocy żołnierze próbowali odebrać ludziom zachowane jeszcze resztki dobytku. Wśród tumultu został zabity 35-letni Iwan Sycz”.

15 czerwca wetlinianie pojechali wagonami bydlęcymi do Związku Sowieckiego. We wsi pozostało zaledwie czternaście rodzin - tych, które akurat pracowały na roli i miały blisko do lasu. Potem musiały pomagać wojsku w żniwach i wykopkach, ale niemal wszystkie zbiory przetransportowano do Baligrodu lub dalej.

Jeszcze latem ubyło dwóch Ukraińców - zastrzelił ich oficer LWP za odmowę pracy w niedzielę. Na koniec, przed odjazdem, żołnierze podpalili zgromadzone w cerkwi siano, na którym wcześniej spali. Spłonęło wnętrze świątyni, lecz pozostał dach, ściany i kopuła. Znikną cztery lata później, wysadzone w powietrze przez Wojska Ochrony Pogranicza.

Może polskie oddziały nie byłyby takie pewne siebie, gdyby rok wcześniej operującą w rejonie Wetliny sotnię „Wesełego” nie rozłożył tyfus plamisty, a reszty partyzantów nie wybiły prawie do nogi siły NKWD.

Żołnierze robili obławy na uciekinierów

W maju 1946 roku zniszczono Bereżki. Anna Semczyszyn miała wtedy dziewięć lat i widziała brutalność żołnierzy. Polskich i sowieckich. Ci pierwsi pochodzili w dużej mierze z Wołynia; chcieli się mścić za rodaków wyrżniętych trzy lata wcześniej przez banderowców oraz podburzonych przez nich ukraińskich chłopów. I mścili się, choć nie zabijali, a przynajmniej nie ma kogoś, kto by potwierdził takie przypadki. Oddziałem LWP, w którego składzie znaleźli się także żołnierze radzieccy, dowodził wspomniany już podpułkownik Jan Gerhard. Jeszcze nie raz zaznaczy swoją obecność w Bieszczadach i zostanie zapamiętany jako zapiekły wróg Ukraińców.

Anna relacjonuje: - Wojsko przyszło z Ustrzyk Górnych. Nasza rodzina i cztery inne zdołały w porę opuścić domy i uciec. Las był blisko, ale baliśmy się, że mundurowi nas znajdą i wywiozą w nieznane. Albo zamkną w więzieniu. Nikt nie mógł sobie wyobrazić, że moglibyśmy stąd odejść, zostawić gospodarstwa. Po paru dniach zeszliśmy do wioski. Była zupełnie pusta. Tato zabrał krowy i znowu, dla pewności, wróciliśmy do lasu. Mężczyźni sklecili szałas i tak koczowaliśmy chyba z miesiąc. Wiem jeszcze, bo mi starsi potem opowiadali, jak rozniosła się wiadomość, że wojsko będzie wywozić z gór tylko do piętnastego maja. Ale żołnierze przychodzili do Bereżek i Stuposian jeszcze trzykrotnie, robili obławy na uciekinierów. Któregoś dnia zabrali mojego tatę prosto z pola. Pojechał daleko, aż do Stalińskiej obłasti. Dowiedziałam się o tym parę lat później, kiedy dostaliśmy list. Tato prosił, żebyśmy do niego przyjechali, bo on przyjechać do Polski nie może. Już nigdy go nie zobaczyłam…

***

Reportaż Krzysztofa Potaczały „Zostały tylko kamienie. Akcja Wisła: wygnanie i powroty“ został nominowany do Nagrody Historycznej Roku! Laureatów wyłoni w listopadzie jury, a także - w odrębnym głosowaniu - czytelnicy. Swój głos można oddać, wchodząc na stronę: http://ksiazkahistorycznaroku.pl/

Szczegóły i regulamin w zakładce „Głosowanie”. Żeby oddać ważny głos, należy wybrać jedną pozycję z kategorii książek naukowych i jedną - z popularnonaukowych. Głosowanie trwa do końca października 2019 r.

Krzysztof Potaczała

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.