Żołnierze Wyklęci w Podlaskiem. Ujawniono tajny raport agenta CIA w Polsce
Według szpiega na Podlasiu mogło działać nawet 10 tys. partyzantów, którzy kryli się przede wszystkim w Puszczy Białowieskiej. W dokumencie jest też mowa m.in. o bezsensownym rozlewie krwi, strachu społeczeństwa przed przejęciem władzy przez bogatych kapitalistów oraz partyzanckich bandach dokonujących antyżydowskich ekscesów.
Nie znamy jego nazwiska. Wiemy tylko, że był agentem amerykańskiego CIA i w 1947 roku przebywał na ziemiach polskich. W sieci pojawił się właśnie jego tajny raport. Odtajniła go Centralna Agencja Wywiadowcza.
Agent opisuje polskich partyzantów, którzy po II wojnie światowej nie złożyli broni, bo liczyli że do Polski wejdzie armia Władysława Andersa, a USA ruszy na Związek Radziecki. Dziś tych ludzi nazywa się żołnierzami wyklętymi. Prawa strona sceny politycznej stawia ich za wzór niezłomnej walki o niepodległość. Wyklęci przedstawiani są nieraz jako postaci wręcz anielskie - nieskazitelni, pełni cnót itd. To nic, że środowisko prawosławne przypomina o niechlubnej postaci Romualda Rajsa „Burego”, który pacyfikując wsie w poszukiwaniu domniemanych „zdrajców narodu” zabijał niekatolickie dzieci. Jacy więc tak naprawdę byli ci wyklęci? Odpowiedź, jaką daje agent CIA, jest pozbawiona jakichkolwiek emocji. Jako osobie z zewnątrz, łatwiej mu z pewnością odmalować obiektywny obraz niż gdyby był Polakiem.
I choć w raporcie jest sporo błędów rzeczowych, jak np. przekręcona nazwa ORMO (była to oczywiście Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej, a nie jak napisano w raporcie Ochotnicza Milicja Obywatelska - przyp. red.), to dokument jest ciekawym źródlem historycznym. Taką opinię słyszymy od dyrektora Archiwum Państwowego w Białymstoku Marka Kietlińskiego.
Czysto bandyckie bandy bez żadnych politycznych celów
W raporcie nie ma jedynie słusznego obrazu żołnierzy podziemia niepodległościowego. Tekst raportu powinni z jednej strony przeczytać historycy, a z drugiej młodzi ludzie noszący na koszulkach rysunki z niezłomnymi bohaterami podziemia. Dostrzegą wtedy, że każde czasy mają swoją specyfikę - mówi historyk.
CZYTAJ TAKŻE: Ślady oddziału „Bartka” tu się urywają. UB dobrze zatarło dowody mordu
W raporcie jest mowa o tym, że w 1947 roku istniało wiele grup pseudo-partyzanckich, które choć przyznają, że są frakcją antyrządową, to należy je jednak klasyfikować jako czysto bandyckie bandy bez żadnych politycznych celów. Autor twierdzi zresztą, że polskiej partyzantce brakowało dobrze zidentyfikowanych celów. Nie było też centralnego przywództwa. - Bez jednego lidera ruch oporu składa się z niezliczonych frakcji, które mają ze sobą tylko wspólną opozycję wobec obecnego reżimu i Sowietów - czytamy w raporcie.
Z raportu agenta CIA: Pomiędzy Białymstokiem a Brześciem Litewskim leży Puszcza Białowieska, jeden z największych lasów w Polsce. Jest tam wiele partyzanckich band, a rząd nieustannie utrzymuje w tym rejonie duże siły wojskowe. Kiedy siły rządowe podejmują zakrojone na szeroką skalę działania odwetowe przeciwko partyzantom, ci wycofują się na sowiecko-polską granicę, która dzieli Puszczę Białowieską. Na północny-wschód od Białegostoku, obszarze pomiędzy Łomżą i byłą granicą z Prusami Wschodnimi, znajdują się silne i dobrze uzbrojone oddziały partyzanckie. Jeden z raportów oszacował liczbę partyzantów na tym obszarze na 10 tysięcy osób, ale uważa się te dane za przesadzone. Podczas lata i wczesnej jesieni 1946 roku część polskiej 18. Dywizji Piechoty (Kwatera Główna lub sztab w Białymstoku) starła się na tym obszarze z partyzantami.
Agent jako największe i najważniejsze grupy wymienia Narodowe Siły Zbrojne oraz Wolność i Niepodległość (ta druga formacja nazywała się oczywiście Wolność i Niezawisłość, choć faktycznie nazywano ją Wolnością i Niepodległością, ale znacznie rzadziej - przyp. red).
NSZ była organizacją wojskową przedwojennego obozu narodowego. Założono ją jeszcze w 1942 roku. Według autora raportu wydaje się ona największą i najlepiej zorganizowaną grupą oporu.
- Politycznie jest to skrajna prawica, która miała wcześniej kontakty z ONR i Stronnictwem Narodowym - teraz zdelegalizowanymi. Chociaż NSZ oficjalnie odcina się od złego traktowania Żydów, jest odpowiedzialna za wiele antysemickich ekscesów - napisano w raporcie.
Natomiast WiN założono we wrześniu 1945 roku jako swego rodzaju kontynuację Armii Krajowej. Trzon organizacji stanowiła wszak część rozwiązanej w 1945 roku Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj. Jak napisał agent, do WiN-u należała niezliczona liczba band partyzanckich, które są wierne tylko swoim wodzom.
Prawicowi ekstremiści są silniejsi w formacjach partyzantów
W raporcie jest też szczegółowy opis poszczególnych agencji rządowych. O Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego czytamy, że przejął on ciężar operacji antypartyzanckich. Według agenta CIA, KBW to dobrze uzbrojona i politycznie stabilna elitarna formacja, która przypomina Waffen-SS albo NKWD. Była też zorganizowana w zmotoryzowane regimenty i niezależne bataliony strategicznie rozmieszczone w Polsce.
Urząd Bezpieczeństwa odpowiadał zaś za walkę nie z partyzantami, ale z podziemiem. Tutaj warto się zatrzymać i przedstawić podział Polaków walczących o niepodległość, jaki zaproponował agent.
- Ruch oporu w Polsce może być podzielony na dwie grupy: partyzanci (którzy preferują bezpośredni, zbrojny opór w walce z rządem przez działania partyzanckie) i konspiracyjne podziemie (szerszy, ale luźniej zorganizowany ruch, który preferuje działanie pośrednio przez propagandę i infiltrację agencji rządowych) - czytamy w raporcie.
Jak twierdzi autor, jeśli chodzi o poglądy polityczne, ruch oporu zawiera wszystkie możliwe elementy - od antystalinistów do grup reakcyjnych.
- Generalnie ekstremiści, szczególnie prawicowi ekstremiści, są silniejsi w formacjach partyzantów, a umiarkowani i liberałowie znacznie częściej znajdują się w podziemiu. To ostatnie chce powrócić do warunków sprzed 1939 roku i jest bliższe umiarkowanym socjalistom i reformatorom ziemskim Mikołajczyka i Polskiego Stronnictwa Ludowego - pisze agent.
CZYTAJ TAKŻE: Ślady oddziału „Bartka” tu się urywają. UB dobrze zatarło dowody mordu
Marek Kietliński mówi, że rzadko w Polsce używa się określenia „ruch oporu” i jeszcze dzieli go na dwie grupy - partyzantów i podziemie.
- Najczęściej mówi się po prostu podziemie niepodległościowe. Chociaż oczywiście autor ma rację, że występowała polityczna różnorodność. Zrzeszenie Wolność i Niezawisłość faktycznie, jako kontynuator Armii Krajowej, skupiało się na walce propagandowej. Pamiętajmy, że przed wyborami w styczniu 1947 roku, kiedy okazało się, że komuniści nie podzielą się władzą, część Polaków miała jeszcze złudzenia. Sowieci byli przecież sojusznikiem Aliantów, którzy pokonali III Rzeszę. Myślano więc, że z komunistami uda się jakoś dogadać. Nadzieje skończyły wraz z represjami członków Polskiego Stronnictwa Ludowego i ucieczką z Polski Stanisława Mikołajczyka - opowiada Kietliński.
A wracając do raportu i utrwalaczy władzy ludowej, autor opisując polskie wojsko stwierdził, że brało ono udział w operacjach antypartyzanckich tylko w ostateczności, gdy siły partyzanckie były zbyt duże, żeby mogły z nimi walczyć KBW albo UB. - Jednym z tego powodów jest niepewna orientacja polityczna szeregowych żołnierzy, którzy często sympatyzują z partyzantami i pozwalają się rozbroić bez oporu. Żeby zniechęcić ich do tej praktyki, sztab generalny wydał rozkaz nakazujący karać śmiercią tych, którzy się poddadzą partyzantom - czytamy w raporcie.
Dowiadujemy się też, że stacjonująca w Polsce Armia Czerwona miała zakaz angażowania się w bitwy z partyzantami.
- Jednostki mogą się bronić tylko wtedy, gdy zostaną zaatakowane. Nawet, gdy polskie władze proszą o sowiecką pomoc, odpowiedź jest zawsze jedna: „bez konkretnych instrukcji z Moskwy nie możemy wam pomóc”, mimo że wielu z ich wysokich oficerów zostało zabitych przez partyzantów. Niektóre specjalne jednostki, takie jak NKWD, mają większą swobodę w walce antypartyzanckiej, ale nawet oni specjalnie się nie angażują - napisał agent.
Natomiast MO i ORMO wykonują zwykłe funkcje policyjne i nie mają władzy w sprawach politycznych. - Formacje te są tylko częściowo angażowane w działania partyzanckie i jeszcze mniej mają do czynienia z podziemiem - głosi raport.
Dlaczego więc tak często czytając o dziejach żołnierzy wyklętych dowiadujemy się o atakach na posterunki, zabijaniu milicjantów itd? Na logikę, partyzanci powinni atakować przede wszystkim KBW czy Armię Czerwoną. - Żołnierzom podziemia trudno było zaatakować silne garnizony Armii Czerwonej, które przeważnie stacjonowały w miastach. Posterunki Milicji Obywatelskiej atakowano, aby zdobyć broń - mówi Marek Kietliński.
Czas wybiela występki wyklętych
Radny Forum Mniejszości Podlasia Sławomir Nazaruk mówi, że zabijani przez wyklętych milicjanci nie byli winni temu, że ZSRR zajął Polskę.
CZYTAJ TAKŻE: Ślady oddziału „Bartka” tu się urywają. UB dobrze zatarło dowody mordu
- Często byli to 18-letni chłopcy, którzy wyrwali się z biednych wsi. Dla nich funkcja milicjanta była ogromnym awansem społecznym. Czas, który upłynął od tych wydarzeń, wybiela występki wyklętych. Atakując milicjantów nie zabijali przecież okupanta, ale Polaków - podkreśla.
Marek Kietliński odpiera, że taki był zamysł Józefa Stalina. - Zasada „dziel i rządź” jest znana od czasów najdawniejszych. Stalin mógł przecież wysłać Armię Czerwoną, która w bardzo krótkim czasie rozbiłaby partyzantów. Nie zrobił tego, by Polacy byli ze sobą jeszcze bardziej skłóceni - mówi.
Według niego milicjanci byli zabijani tylko wtedy, gdy bronili się przed atakiem wyklętych. - Tam, gdzie tego nie robili, przeważnie byli puszczani wolno. Poza tym, trzeba mieć świadomość, że milicjanci dobrze wiedzieli, komu służą - reżimowi komunistycznemu, który opanował kraj - tłumaczy historyk.
Agent CIA pisze też o nastrojach, które panowały w ówczesnym społeczeństwie.
- Wielu ludzi, choć z zasady sympatyzuje z partyzantami, deprecjonuje ich działania, ponieważ uważają, że wywołują bezsensowny rozlew krwi nie osiągając żadnych trwałych celów - czytamy w raporcie.
A w innym miejscu: - W ciągu osiemnastu miesięcy od zakończenia wojny, nadzieje ludności coraz bardziej malały, aż w końcu zorientowano się, że jest bardzo mała szansa na osiągnięcie celów w bliskiej przyszłości. Z tymi wnioskami wielu Polaków stwierdziło, że partyzanci walczą po nic.
Agent przy tej okazji znów wchodzi w politykę. Pisze, że: - cele polityczne stały się jasne. Za partyzantami stoi Anders i „londyńscy” Polacy, a za nimi Anglicy. W umysłach Polaków Anders i grupa londyńska to bogaci kapitaliści i posiadacze ziemscy. Chociaż „londyńscy” Polacy mają pewną sympatię za walkę przeciw Sowietom i reżimowi warszawskiemu, nie można powiedzieć, że wielu Polaków chciałoby, żeby grupa londyńska przejęła władzę. Zwłaszcza robotnicy i chłopi czują, że powrót grupy londyńskiej do władzy oznaczałby przywrócenie nietolerowanych warunków życia z 1939 roku, z obecną dyktaturą lewicową zamienioną na równie niesmaczną dyktaturę prawicową.
Szczególnie intrygujące jest stwierdzenie o nietolerowanych warunkach życia sprzed wojny. - Autor prawdopodobnie oparł się o jakieś jednostkowe opinie. Wątpię, by wyjeżdżał w teren i przebywał w województwie białostockim, gdzie podziemie niepodległościowe był silne i liczne. O „nietolerowanych warunkach życia” mogli oczywiście mówić robotnicy, ale raczej nie przedwojenni urzędnicy. I nawet tu nie można generalizować. Nastroje naprawdę były różne. W naszym regionie najwięcej partyzantów wywodziło się z terenów Wysokiego Mazowieckiego, Zambrowa, Łomży czy też Grajewa. Tam mieli ogromne poparcie wśród ludności cywilnej - wyjaśnia Marek Kietliński.
Często jednak, jak opowiada Sławomir Nazaruk, partyzanci byli zmorą mieszkańców wsi. - Znam relacje ludzi, którzy pamiętają tamte czasy. Wspominają, że „leśni” przychodzili i siłą zabierali jedzenie i kożuchy. To był zwykły rabunek - podkreśla.
Nie ma w tym zresztą nic dziwnego, że im dłużej partyzanci przebywali w lasach, tym bardziej się radykalizowali. - Zaraz po wojnie oddziały partyzanckie były zdyscyplinowane i karne, walczyły z narzuconym ustrojem komunistycznym, którego nie chciały uznać za panujący. Zgadzam się w zupełności z autorem raportu, który w podsumowaniu napisał, że szczyt sił partyzantów został osiągnięty wiosną i zimą 1946 roku. Faktycznie tak było - uważa Marek Kietliński.
CZYTAJ TAKŻE: Ślady oddziału „Bartka” tu się urywają. UB dobrze zatarło dowody mordu
Z czasem, po dwóch amnestiach, w lasach pozostawały przeważnie nieliczne już grupy zdyscyplinowanych żołnierzy podziemia, coraz częściej tworzyły się jednak bandy nieuznające żadnego dowództwa. - Podszywając się pod żołnierzy podziemia, łupili okoliczną ludność - mówi dyrektor.
W raporcie czytamy, że od zimy 1946 roku siły partyzantów stale spadały, częściowo przez działania rządowe, ale w większości coraz więcej partyzantów przekonywało się o bezcelowości dalszych działań i powracało do normalnego życia. - Byli partyzanci i członkowie AK skanalizowali swoją wrogość do rządu przenosząc się do podziemia (cywilnego).
- Z tego powodu, gdy partyzanci słabną, podziemie staje się silniejsze. Teraz, kiedy „legalna” opozycja Mikołajczyka została „pokonana” w ostatnich wyborach i ogłoszono amnestię dla Partyzantów, można oczekiwać, że ten proces będzie trwał dalej i że PSL oraz partyzanci będą zwracali się do podziemia jako jedynej pozostałości aktywnego oporu wobec rządu - napisał agent.
Opór powoli wygasał, aż dał o sobie znać głównie w czasach „Solidarności”. Ale to już inna historia...