Znane artystki stają po dwóch stronach barykady
Zarówno partyzantki, jak i żołnierki łączy to, że są artystkami. Dla jednych artystkami wyklętymi, dla innych niezłomnymi. Co ciekawe, wszystkie one skarżą się na hejt
Stoją po dwóch stronach barykady. Po jednej - partyzantki opozycji, po drugiej - żołnierki dobrej zmiany. Te pierwsze mówią, że ich obowiązkiem jest stawanie po jasnej stronie mocy. Dlatego chodzą na marsze KOD, czarne protesty i pod Sejm, wpierając opozycję podczas blokowania sali plenarnej. Te drugie są wierne PiS od lat. Nazywane strażniczkami ognia smoleńskiego, popierają gorąco partię rządzącą nie tylko podczas rocznic i miesięcznic. Zarówno partyzantki, jak i żołnierki łączy to, że są artystkami. Dla jednych artystkami wyklętymi, dla innych niezłomnymi.
Krystyny Jandy przedstawiać nie trzeba. To aktorka pierwszego sortu, chociaż jako wspierająca opozycję, zaliczana jest do sortu drugiego. To też kobieta instytucja i o tym, jak ważny jest jej głos dla tysięcy Polek, najlepiej świadczył sukces ogólnopolskiego strajku kobiet z października ubiegłego roku. To właśnie Janda zainspirowała kobiety na swoim profilu facebookowym do masowego wyjścia na ulicę.
Janda nie owija niczego w bawełnę. Mówi ostro, zarówno wtedy kiedy staje w obronie Lecha Wałęsy i pisze, że ten jeden z największych Polaków jest „zarzynany”, jak i wtedy kiedy wspiera głośno grudniowy protest opozycji w Sejmie.
Pytana w TOK FM o to, dlaczego walczy, odparła: „Jakoś nie mogę siedzieć cicho”. I dalej tłumaczyła, że to „Człowiek z marmuru” nauczył ją, że nie wolno milczeć. Nie wolno zgadzać się na coś, co wydaje się niesłuszne, niesprawiedliwe i krzywdzące dla ludzi.
Ale ta jej „waleczność” nie przysporzyła jej fanów. Z aktorki uwielbianej stała się aktorką wyklętą. Ofiarą nie tylko internetowego hejtu.
Przed kilkoma miesiącami na sopockim Festiwalu „Dwa Teatry”, na którym podczas spotkań z gwiazdami wylewają się tylko głosy uwielbienia, Jandę nieprzyjemnie zaatakowano. Jedna z kobiet wołała: Jak pani mogła brać udział w skeczu o Smoleńsku! Druga poszła jeszcze dalej, mówiąc, że jak się aktorce w Polsce nie podoba, to niech wyjeżdża do Włoch. Oczywiście większość sali te głosy wybuczała, ale pewien niesmak został.
Aktorka już wtedy dość gorzko i z właściwym sobie temperamentem opowiadała o tym, jak jest teraz przez władzę i ludzi traktowana. Skarżyła się na brak dotacji z Ministerstwa Kultury na prowadzenie swoich teatrów, tłumacząc, że przez to zostanie zmuszona do ograniczenia liczby premier.
- Prowadzę teatr za zarobione przez nas pieniądze, teatr, jakiego nie powstydziłaby się żadna europejska stolica. I robię to w imieniu państwa polskiego. A to państwo jest wobec mnie wredne. To państwo nie chce mi pomóc - stwierdziła. Przypomniała, że często czyta o sobie takie wpisy „Ty k.... czerwona, weź się do roboty” albo „Żebraj w Izraelu, ty suko”.
Inne aktorki też mówią głośno, że nie chcą milczeć. Maja Ostaszewska, która wcześniej głównie opowiadała o swoich rolach, wegetarianizmie i ochronie zwierząt, teraz znalazła się w pierwszym szeregu zaniepokojonych dobrą zmianą.
- Ja jestem przerażona tym, co się w Polsce dzieje, i mówię o tym otwarcie - przyznaje w wywiadach. Martwi ją narastająca ksenofobia, galopujący antysemityzm i próba zdeptania godności kobiet, odebrania im prawa do decydowania o sobie. Aktorka opowiada o strachu przed tym, że PiS chce wychować nowego obywatela „małego narodowca” i że jak za komuny ich rodzice, tak teraz jej pokolenie będzie musiało polecać swoim dzieciom książki inne niż te z obowiązującego kanonu lektur.
Dla „Newsweeka” niedawno mówiła tak: - Jesteśmy osobami publicznymi, mamy wpływ na opinie innych, naszym obowiązkiem jest stawanie po jasnej stronie mocy. Zapewnia, że miała wiele zastrzeżeń do poprzedniej władzy, ale to ta dzisiejsza ogranicza naszą wolność niemal we wszystkich sferach życia. Rozmontowuje demokratyczne państwo - tłumaczy.
Magdalena Cielecka, podobnie jak Ostaszewska, również głośno mówi o wsparciu Komitetu Obrony Demokracji i o poparciu czarnego protestu. Twierdzi, że nie można milczeć, kiedy wolność jest ograniczana. Ale aktorka nie uniknęła wpadki. Nawet ci, którym rządy PiS nie są w smak, skrytykowali jedną z jej wypowiedzi dla „Newsweeka”, kiedy mówiła: „Publiczne wypowiedzi nie wymagają odwagi. Ale pamiętam, jak raz wracałam wieczorem tramwajem po manifestacji, z przypiętym znaczkiem KOD. I siedział tam facet, czułam, że mnie rozpoznał. I on jakimiś dźwiękami, onomatopejami zwierzęcymi próbował dać mi do zrozumienia, że mu śmierdzę. I poczułam się jak - przepraszam za porównanie - żydowskie dziecko w tramwaju w czasie okupacji. Dziecko, które jest wystraszone i wie, że nie powinno w tym tramwaju być. Kiedy wysiadłam, on powiedział tylko »gorszy sort«, więc lajtowo. Ale czułam, że chce mi coś zrobić, jeszcze nie bardzo wie, co”.
Tym porównaniem rozpętała burzę w sieci. Posypały się na nią gromy. Jedni zarzucali jej relatywizowanie zbrodni wojennych, inni pisali delikatniej, że to głupia wypowiedź.
Aktorka najpierw się broniła, mówiąc, że użyła słów „przepraszam za porównanie”, ale potem dodała, że czasem trzeba użyć tak jaskrawego porównania, aby wywołać pewną reakcję.
- Ludzie albo mnie kochają, albo nienawidzą. Nie ma nic pośrodku - mówi z kolei wokalistka Maria Peszek, która nie tylko jest odważna na scenie, kiedy śpiewa o cięciu krzyżem jak nożem czy o szczuciu słowem i modlitwą. Prawica o jej piosenkach mówi, że są bluźniercze, antypolskie i antychrześcijańskie. Ale dla nich ona jest też obrazoburcza i bluźniercza w wywiadach, w których politykom PiS nie szczędzi ostrych słów, nazywając ich tchórzami i miernotami, które nienawidzą każdego przejawu niezależności.
Ona za swoją niezależność płaci pewną cenę, na przykład taką, że znalazła się na czarnej liście narodowego radia.
Zanim partyzantki zetknęły się z hejtem, wcześniej poczuły go na własnej skórze aktorki niepokorne, żołnierki dobrej zmiany.
Ewa Dałkowska, kiedy jeszcze PiS było w opozycji, popierała tę partię całym sercem. Przyznawała, że w każdą rocznicę katastrofy smoleńskiej przychodzi pod Pałac Prezydencki, bo tym, którzy zginęli, jest coś winna. Zagrała Marię Kaczyńską w filmie „Smoleńsk”, co dla wielu było również manifestacją określonego poglądu, wiarą w tzw. religię smoleńską. Była w komitetach honorowych prezydenta Lecha Kaczyńskiego, potem Jarosława Kaczyńskiego i prezydenta Andrzeja Dudy.
Dałkowska pracuje w Teatrze Nowym razem z Mają Ostaszewską i Magdą Cielecką. Ale koleżanki i koledzy z teatru mówią, że godzą się z tym jej prawicowym odchyleniem, bo mimo wszystko jest wspaniała. Może dlatego ona sama przyznaje, że ani wcześniej, ani teraz nie czuje się dyskryminowana za poglądy i że wokół niej nie panuje ostracyzm.
Najtwardszą zwolenniczką PiS wśród aktorek jest Katarzyna Łaniewska, znana jako babcia Józia z serialu „Plebania”. Razem z tą partią maszerowała kiedyś przeciw władzy PO, na miesięcznicach smoleńskich recytowała wiersze, a w „Smoleńsku” zagrała Annę Walentynowicz. W rozmowie z jednym z tabloidów nie kryła, że nie przeszkadza jej forsowanie w filmie poglądu o zamachu, bo sama go niejako podziela.
„Nie wiem, kto był sprawcą, ale wiem, że to nie był żaden wypadek, tylko świadome morderstwo, to zamordowanie tych wszystkich ludzi w taki, a nie inny sposób. Może inaczej planowali, a inaczej wyszło” - mówiła.
Podobny ostracyzm czuje Halina Łabonarska (pamiętna rola w „Aktorach prowincjonalnych” w reżyserii Agnieszki Holland). Jak twierdzi, przez swoje wybory światopoglądowe, głośne przyznawanie się do wiary, za obronę wartości tradycyjnych jest przez część swojego środowiska artystycznego nieakceptowana.
Aktorka wierna jest nie tylko swoim poglądom, ale też ojcu Rydzykowi. Przez to, jak mówi, dla niektórych jest „moherem” albo „obrzydliwą konserwą”, ale nie kryje, że tak już zostanie.
W grupie aktorek wierzących w zamach smoleński jest Anna Chodakowska, o której ostatnio zrobiło się głośno po tym, jak podczas prób do spektaklu w Teatrze Narodowym pokłóciła się z Danielem Olbrychskim.
Nie drażni jej określenie „strażniczka ognia smoleńskiego”. Otwarcie mówi, że jej zdaniem, Polska idzie teraz w dobrym kierunku.
O ile te aktorki same chętnie się podpisały pod PiS, to już z Małgorzatą Kożuchowską sprawa wyglądała inaczej. Wystarczyło, że stwierdziła, iż jest przeciw in vitro i że to naprotechnologia pomogła jej zostać matką, żeby prawicowa strona wzięła ją sobie na sztandary. Aktorka tego nie komentowała, ale też nie odcinała się specjalnie. Sytuacja pogmatwała się, kiedy prezydent Andrzej Duda przyznał jej Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski za „wybitne zasługi w pracy artystycznej i twórczej”. To ściągnęło na nią falę hejtu. Złośliwi pisali, że te zasługi to przede wszystkim prawicowe poglądy i krytyka in vitro. Kożuchowska więc zaczęła się bronić. W „Dzień dobry TVN” mówiła, że te ataki mocno ją zaskoczyły. Przyznała, że nie zajmuje się polityką, ale mieszka w Polsce i wszystko, co się dzieje, oczywiście ją też dotyka. I boli. „Wolałabym żyć w kraju, który rzeczywiście jest krajem demokratycznym, a demokracja polega na tym, że szanujemy zdanie tego kogoś, kto myśli inaczej niż my” - stwierdziła, a potem zdradziła, że ze słowami otuchy pospieszyła koleżanka z branży, która na co dzień kojarzona jest z inną stroną sceny politycznej.
„Rozmawiałam na ten temat z Mają Ostaszewską, która wysłała mi taki SMS: Gratuluję. Przypuszczam, że zalewa cię fala hejtu. Mnie spotyka to samo na co dzień, tylko z drugiej strony”.