Złodzieje z Białegostoku przybywali do Warszawy po łupy, naukę i schronienie
Przedwojenna, blisko milionowa Warszawa miała własny, bardzo urozmaicony świat przestępczy. Jej groźni bandyci, zuchwali złodzieje i pomysłowi oszuści znani byli w całym kraju, a nawet za granicą.
Jeśli nie z gościnnych występów, to z barwnych historii opisywanych na łamach prasy. Czytelników niezwykle zajmowały wyczyny stołecznych rzezimieszków. Na bruk warszawski ściągali także przestępcy z różnych stron II RP. Jedni, poszukiwani przez policję, szukali azylu w zakamarkach Pragi, Woli czy żydowskich Nalewek, inni liczyli na lepsze w stolicy łupy albo zdobycie odpowiednich, złodziejskich szlifów. Również ówczesny Białystok miał tam swoich szemranych przedstawicieli. I to wcale nie byle jakich.
W drugiej połowie lat 30. pojawił się w Warszawie dwudziestokilkuletni Mojżesz Złoto, syn białostockiego kamienicznika. Miał za sobą pobyt w Paryżu, gdzie parał się szulerką. Musiał stamtąd uchodzić, lecz nie wrócił do rodzinnego miasta. Osiadł w Warszawie. Tutaj szybko związał się z miejscową ferajną i zyskał przezwisko „Zezowaty Moniek”. Jego specjalnością stała się „dolina”, czyli kradzieże kieszonkowe. Kiedy wpadł w 1938 r. agenci z „kryminalnej” znaleźli przy nim kilka cudzych portfeli, a w kieszonce kamizelki żyletkę w specjalnej oprawie do przecinania ubrań frajerom. Rewizja w mieszkaniu przy ul. Smoczej dała jeszcze lepszy rezultat - kilkadziesiąt zegarków, papierośnic i różnych jubilerskich drobiazgów.
Nieco wcześniej przybył nad Wisłę znad Białej niejaki Roman Kubiak. W Białymstoku zajmował się rozmaitą szacherką, w stolicy rzecz jasna kontynuował ten proceder. Wkrótce stał się pomagierem samego Alfonsa Cyniana, dużego spryciarza, któremu prasa przypisywała nawet sprzedaż kolumny Zygmunta. Kubiak w spółce z Cynianem wziął udział w kilku znanych aferach, głośno komentowanych wśród warszawskich hochsztaplerów. Najpierw było to wydzierżawienie chłopu spod Garwolina tramwaju, później zaś zdemontowanie i sprzedaż na złom szyn niedokończonej kolejki na trasie Warszawa - Młociny. W 1931 r. obaj oszuści trafili w ręce policji. Cyniana czekało 3 lata za kratkami, białostoczanin Kubiak zainkasował rok.
W 1936 r. przyjechał do Warszawy z Białegostoku 30-letni Ignacy Szabrowski, z zawodu inżynier-mechanik. Szukał pracy w swoim fachu. Został zatrudniony w jednej z fabryk, nawet na kierowniczym stanowisku. Z racji swoich obowiązków utrzymywał rozległe kontakty w sferach przemysłowych. Odwiedzał domy różnych przedsiębiorców. I co się okazało! Szabrowski był nie tylko fachowcem od mechaniki, ale też wykwalifikowanym włamywaczem. Podczas owych wizyt robił niepostrzeżenie odciski zamków i kluczy do drzwi, biurek i kas pancernych. Później, odczekawszy nieco, wybierał odpowiedni moment i dokonywał włamań. Interesowały go przede wszystkim kosztowności i gotówka. Najlepiej w dolarach. Kiedy wpadł pod koniec 1937 r., okazało się, że miał na swoim koncie kilkadziesiąt udanych skoków, a suma łupów wynosiła 80 tys. zł.
I jeszcze jeden osobnik z Białegostoku, który zawitał do Warszawy w przestępczych celach. Stefan Perka, raczej miernej klasy kieszonkowiec. Jest on wart wspomnienia ze względu na swojego protektora w doliniarskim fachu. A był nim ponoć sam Felek Zdankiewicz, osławiony rzezimieszek, o którym współcześni śpiewali piosenki. Zdankiewicz już za caratu miał na koncie liczne występki, trafił na katorgę, uciekł, powrócił do domu. Chciał się ustatkować. Ale nie potrafił. Znów znalazł się za kratkami. Wyszedł jako starzec. Żeby żyć założył szkółkę dla młodych doliniarzy. W jego ręce trafił i białostoczanin Perka. Chyba niewiele skorzystał, bo i co rusz świat oglądał zza krat.