Złe języki, czyli waga słów [kanapa polityczna]
Prof. Roman Bäcker i Adam Willma dyskutują o sytuacji politycznej w kraju i na świecie.
„Strony niniejszego traktatu potwierdzają swą wiarę w cele i zasady Karty Narodów Zjednoczonych oraz pragnienie życia w pokoju ze wszystkimi narodami i wszystkimi rządami”. Jakie to strony?
Oczywiście strony traktatu północnoatlantyckiego. Proszę zacytować kolejne zdanie, bo są tam bardzo niemodne dziś słowa.
A proszę uprzejmie: „Są zdecydowane ochraniać wolność, wspólne dziedzictwo i cywilizację swych narodów, oparte na zasadach demokracji, wolności jednostki i rządów prawa”.
Ta preambuła brzmiała oczywiście bardzo wzniośle, ale wiadomo było, że chodziło o ochronę przede wszystkim wobec jednej siły - Związku Radzieckiego. Zresztą już niedługo później pojawiła się oficjalna koncepcja odstraszania a później - zmasowanego ataku jądrowego, które miały być odpowiedzią na ewentualny atak ze strony ZSRR.
Pod traktatem w 1949 rokiem znalazły się podpisy przedstawicieli 11 państw.
Grecja, a później Turcja dołączyły dość szybko. W 1955 roku w szacownym gronie przywitano Republikę Federalną Niemiec. Pamiętajmy, że było to zaledwie 10 lat po zakończeniu wojny, więc propaganda komunistyczna zyskała silną broń propagandową. Czytaliśmy zatem, że teraz europejska burżuazja oficjalnie już weszła w układ z przebranymi w garnitury nazistami. Co ciekawe, Hiszpania weszła do tego paktu bardzo późno, bo dopiero w 1982, kilka lat po śmierci generała Franco, gdy do władzy doszła... Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza. Dalszą historię większość z nas już pamięta, a najnowszą jej odsłonę mieliśmy okazję oglądać w Warszawie.
Historia zatoczyła koło i po raz kolejny NATO chce bronić się przed Rosją.
Cele są dwa, bo do grona wrogów dołączyło Państwo Islamskie. Paradoksalnie jednak, to Państwo Islamskie jest tworem bardziej przewidywalnym niż Rosja i łatwiej wobec niego budować strategię. Dzisiejsza Rosja jest natomiast państwem nieprzewidywalnym. Rosja nie zniknie, a NATO nie ma już złudzeń co do przyszłości demokracji w tym kraju. Planem na dziś jest okiełznanie Rosji, tak aby przynajmniej krótkoterminowo móc przewidywać jej zachowania. Oczywiście łobuzerska polityka prowadzona przez Turcję nie pomaga w tych zamierzeniach. Nie ma jednak możliwości funkcjonowanie tej organizacji bez Turcji, bo cała południowa flanka NATO zostałaby odsłonięta. Z drugiej strony Turcja będzie zarzewiem kolejnych konfliktów, z powodu których NATO będzie musiało świecić oczami.
Co nam z tego, że od południa będziemy bezpieczni, skoro sami staliśmy się wschodnią flanką? Dziś odstraszyć ma to, co ewentualnie może zdarzyć się w Polsce.
Niestety, żeby to zmienić, mamy dwie możliwości. Możemy ocieplić stosunki z Rosją, co w obecnej sytuacji wydaje się nierealne, bo w zbyt wielu miejscach nasze interesy radykalnie się różnią. Możemy też ewentualnie zmienić położenie geograficzne, co zapewne byłoby łatwiejsze. Ani jedno, ani drugie nie jest jednak realne. Jeśli nie byłoby w Polsce, a przede wszystkim w krajach bałtyckich, wojsk amerykańskich, Rosja mogłaby zrealizować scenariusz zajęcia państw nadbałtyckich dosłownie w ciągu kilku godzin. Jeśliby to zrobiła, artykuł 5 (wszyscy za jednego) traktatu północnoatlantyckiego będzie można schować do lamusa. Wariant rozmieszczenia w naszych krajach 4,5 tys. żołnierzy zmienia tę sytuację. Te siły są za słabe, by powstrzymać agresję, ale zawsze mogą być szybko uzupełnione. Chodzi bowiem nie o to, że siły szybkiego reagowania nie zdążą interweniować, ale o to, że proces decyzyjny uruchomienia punktu 5 trwa aż dwa tygodnie.
Przez dwa tygodnie Rosja może zrobić nie tylko z krajami nadbałtyckimi, ale i z Polską to, co Hitler w 1939 roku. Atak na żołnierzy amerykańskich zmienia tę sytuację, bo na taki akt Stany Zjednoczone odpowiadają natychmiast.
Przed rzeczami strasznymi następuje zwykle radykalizacja języka. A ten w ciągu kilku ostatnich lat coraz bardziej się zaostrza. Zła wróżba.
Języka radykalizuje się niemal na całym świecie. To, co jeszcze parę lat temu było „punktem spornym”, dziś jest „konfliktem”. To, co dzieliło - zaczyna iskrzyć. Prawdziwy dramat zaczyna się wówczas, gdy ten język ze sfery polityki przenosi się do codzienności. Gdy się tak dzieje, politycy czują się upoważnieni zamieniać go w czyny. I tego najbardziej się obawiam.