Zielonogórzanie wystąpili w obronie Domu Katolickiego. I godności
Władze przygotowały się starannie do tej konfrontacji, wcześniej zorganizowano nawet składy sędziowskie, które miały orzekać w sprawach „chuliganów”. Skala wystąpienia w obronie Domu Katolickiego wymknęła się spod kontroli...
Gdy 15 sierpnia 1945 roku ks. Kazimierz Michalski obejmował zielonogórską parafię, przejął majątek działającego w mieście kościoła protestanckiego. Po powrocie Michalskiego na parafię po „odwilży”, stan posiadania zielonogórskiego kościoła pozostawał bez zmian, dotyczyło to również Domu Katolickiego. Przed wojną budynek był własnością gminy ewangelickiej.
Jak perła w koronie
Dom Katolicki po wojnie był jakby perłą w koronie majątku zielonogórskiej parafii. Oczywiście najważniejsze były świątynie z dzisiejszą konkatedrą na czele, ale okazały budynek przy placu Powstańców Wielkopolskich znajdował się w centrum miasta i działalność tam prowadzona była bardzo widoczna, co – zgodnie ze stanowiskiem władz – przeszkadzało w „laicyzacji” społeczeństwa. Ks. Michalski wyraźnie i z sukcesami konkurował z miejscowym Towarzystwem Szkoły Świeckiej, Stowarzyszeniem Ateistów i Wolnomyślicieli. Odbywały się tutaj przedstawienia, na które od 1958 roku każdorazowo trzeba było uzyskać pozwolenie. Nie zmienia to faktu, że nieustannie przebywało tam sporo ludzi, a przede wszystkim najmłodsi, przyszłość narodu.
Zgodnie z procedurą parafia zajmowała obiekt na mocy decyzji Wojewódzkiego Urzędu Likwidacyjnego. Jakby w przewidywaniu kłopotów, już w 1959 roku zielonogórscy prawnicy próbowali udowodnić, że w związku z kilkunastoletnim użytkowaniem obiektu Kościół stał się jego właścicielem. Władze miały jednak całkowicie odmienne zdanie, dowodząc, że Kościół nie posiada prawa własności, a jest jedynie użytkownikiem obiektu, którego faktycznym właścicielem jest nadal skarb państwa. Stąd też decyzja o konieczności zapłaty za lata użytkowania Domu Katolickiego.
Styczeń 1960
W styczniu 1960 trwała ożywiona korespondencja. Miejska Rada Narodowa wezwała ks. Michalskiego na rozmowę, on przesłał uzasadnienie, dlaczego parafia powinna nadal użytkować obiekt. Kolejny raz proboszcz otrzymał wezwanie do stawienia się z dokumentami własności Domu Katolickiego 13 lutego. Nad sprawą pochylił się nawet wspomniany Jan Lech, który sześć dni później odwiedził Winny Gród. W tym czasie bowiem Komisja Wspólna Rządu i Episkopatu starała się uregulować status przejętego przez Kościół majątku poniemieckiego. Lech przesłał później Prezydium WRN pismo, że w razie dalszego oporu ks. Michalskiego, że jeśli negocjacje nie przyniosą efektu, należy przeprowadzić eksmisję. Te instrukcje WRN przesłało Prezydium MRN, a to z kolei do wykonania kierownikowi wydziału spraw lokalowych. Słowem, decyzja o eksmisji zapadła w stolicy. W środę 3 kwietnia 1960 r. minister Jerzy Sztachelski zatwierdził ją, odręcznie pisząc polecenie „należy realizować”.
Marzec 1960
Sprawa nabierała tempa. Już w marcu przygotowano plan przejęcia obiektu, niezależnie od tego, czy zostanie wybrany wariant negocjacji, czy konfrontacji. Postanowiono podążać pierwszą z tych dróg, a pierwszym krokiem były pisma do kurii wskazujące ks. Michalskiego, jako główną przeszkodę w uzyskaniu porozumienia. Duchownego przedstawiano jako osobę upartą, złośliwą, w perfidny sposób rzucającą kłody pod nogi władzy. W połowie miesiąca zresztą przedstawiono projekt świeckiego wykorzystania obiektu. I tak duża sala na pierwszym piętrze miała być w dyspozycji orkiestry symfonicznej, a małe sale na parterze miały służyć Polskiemu Związkowi Głuchych oraz związkowcom działającym w gospodarce komunalnej. Już po eksmisji rozszerzono grono gospodarzy o Związek Emerytów. Katolickie PAX i Caritas miały pozostać.
Maj 1960
Proboszcz doskonale wiedział, że sprawa Domu Katolickiego jest przesądzona, stąd nie uczestniczył w spotkaniach z urzędnikami. Ba, gdy specjalna komisja chciała zbadać stopień wykorzystania obiektu, duchowny nie przekazał im kluczy do pomieszczeń i nie pozwolił na oględziny. To ostatecznie zirytowało urzędników. Sprawę przedstawiono Miejskiej Komisji Lokalowej, która po kilku dniach podjęła decyzję o odebraniu parafii prawa do użytkowania budynku. Decyzja zapadła zaocznie, gdyż konsekwentny ks. Michalski dwukrotnie nie zgłosił się na spotkanie z komisją. Nakazano parafii opuszczenie obiektu przy placu Powstańców Wielkopolskich do 27 maja. Jeśli ta nie podporządkuje się decyzji, na dzień następny, na godz. 8.30. wyznaczono eksmisję. Jako uzasadnienie podano niewykorzystywanie wszystkich pomieszczeń oraz potrzeby lokalowe rozwijającego się miasta. Nawiasem mówiąc, trwa spór badaczy o to, dlaczego egzekucja nie została dokonana właśnie 28 maja. Jedna z sugestii brzmi, że... wyznaczeni wówczas do przeprowadzenia tej operacji urzędnicy odmówili jej wykonania. To niestety raczej teoria romantyczna.
Ten „wyrok”, czyli orzeczenie komisji i zarządzenie egzekucyjne, doręczono proboszczowi na początku maja. Jednocześnie, za pośrednictwem biskupa Wilhelma Pluty, do przewodniczącego Rady Państwa powędrowała petycja o odstąpienie od eksmisji podpisana przez 1.200 parafian.
Tymczasem wikary Szuścik, podczas mszy w Środę Popielcową, poinformował wiernych o planowanej eksmisji. O eksmisji mówiono zresztą w mieście coraz więcej i w atmosferze coraz większych emocji. Od połowy maja zbierano podpisy pod petycją o rezygnację z eksmisji, która miała zostać przesłana do stolicy. Wówczas dyrektor Wydziału Wyznań WRN wystąpił do kurii o przeniesienie ks. Michalskiego z Zielonej Góry informując, że ten agituje wiernych przeciwko władzy... Kuria odpowiedziała, że nie widzi żadnych podstaw do odwołania duszpasterza.
Historycy mówią nawet o planowanej prowokacji władzy. Po wydarzeniach w Nowej Hucie, gdy wierni wystąpili w obronie krzyża, który chciano usunąć, zaczęto bać się zorganizowanych społeczności parafialnych. A taka skupiła się - w ocenie władz - wokół ks. Michalskiego.
Ostatnie godziny
Kampania trwała również na drugim, tajnym froncie. Wojewódzka trójka ds. kleru (I sekretarz KW PZPR, sekretarz KW ds. propagandy oraz szef SB) już na początku marca zastanawiała się nad trybem przeprowadzenia eksmisji, spodziewając się, że może stać się powodem ulicznej awantury.
Nawiasem mówiąc, już 25 maja sekretarz KW PZPR Tadeusz Wieczorek proponował ustalenie kompletu zaufanych sędziów na wypadek... zamieszek. Kilka dni wcześniej o możliwych problemach szef wojewódzki milicji poinformował swoich przełożonych w stolicy, na nadzwyczajne kłopoty w Zielonej Górze przygotowany był wiceminister spraw wewnętrznych Antoni Alster.
„Stratedzy” z komendy wojewódzkiej milicji opracowali wcześniej dwa warianty, zabezpieczenia operacyjnego i fizycznego, które przewidywały zarówno uruchomienie tajnych współpracowników w kręgach parafii, jak i wzmożoną pracę operacyjną. Założono, że przy mobilizacji wszystkich sił, przy ewentualnym użyciu zielonogórskiego ZOMO, uda się zapanować nad sytuacją. Plan zaakceptowało wojewódzkie kierownictwo partii. W sumie miano do dyspozycji 132 milicjantów. Jak sugerują historycy, również podczas tego spotkania postanowiono, że eksmisja zostanie dokonana właśnie w poniedziałek 30 maja o godz. 10.00. Dogadano się nawet ze strażakami, aby w razie konieczności na miejsce wydarzeń skierowali swój samochód bojowy, idealny do rozpędzenia tłumu przy pomocy silnego strumienia wody. Na ul. Kasprowicza miały stanąć trzy samochody, w tym więźniarka, które przeznaczono do transportu zatrzymanych, a jak wiemy odegrały inną, na poły symboliczną rolę. Projekt, uwzględniający nawet konieczność rozbicia tłumu protestujących, przygotował komendant miejski milicji, a zaakceptował zastępca komendanta wojewódzkiego Lech Kosiorowski. Jak przeczytamy w publikacji „Wydarzenia zielonogórskie” władza wszystko zaplanowała, „zgrała” wszystkie elementy wydarzeń, aby później można było mówić o złej woli ks. Michalskiego, zwłaszcza że podczas niedzielnego kazania 29 maja proboszcz ponownie mówił o Domu Katolickim i to w kontekście poniedziałkowej eksmisji.
30 maja 1960...
Godz. 7.00
Wczesnym rankiem, około godz. 7.00 w siedzibie KWMO, dokąd już ściągnięto oddziały ZOMO, odbyła się operatywka, w okolice Domu Katolickiego wyruszyły pierwsze patrole. Agenci SB, wyposażeni w aparaty fotograficzne, zajęli „z góry upatrzone pozycje”, czyli na przykład wieżę ratusza. Nawiasem mówiąc, tutaj tego dnia zasiadł obserwator z lornetką oraz radiotelegrafista z radiotelefonem. Jak nieoficjalnie opowiadał nam jeden z ówczesnych milicjantów, wywiadowcy mieli ukryte aparaty fotograficzne w dziurkach od guzików i w zamkach teczek. Wokół placu Powstańców Wielkopolskich rozstawiono 14 posterunków, które miały ograniczyć ruch na pobliskich ulicach. W tym samym czasie przed Domem Katolickim zaczęli pojawiać się ludzie.
Godz. 9. 00
Około godz. 9.00 przed Domem Katolickim była już grupa kobiet, głównie członkinie Trzeciego Zakonu św. Franciszka. Ich liczbę szacowano od kilkunastu do około 30 osób. W budynku trwała lekcja religii.
„W budynku znajdowała się grupa dzieci i dwóch księży, którzy urządzili naukę religii oraz około 50 dewotek, które zaczęły tam uprawiać modły. Przed budynkiem zgromadziło się około 350 osób, w tym większość kobiet” – czytamy w dokumentach KW PZPR.
W tym samym czasie w Prezydium MRN była delegacja parafian z petycją domagającą się wstrzymania eksmisji do czasu nadejścia odpowiedzi przewodniczącego Rady Państwa. Odesłano ich do KW PZPR. Tutaj usłyszeli zdecydowane „nie” od sekretarza Jana Gomółki.
Godz. 9.50
Grupa eksmisyjna w asyście kilku funkcjonariuszy zamierzała dostać się do Domu Katolickiego. Spotkała się ze zdecydowanym oporem. Słowna konfrontacja trwała mniej więcej kwadrans, a tymczasem wokół zaczęli gromadzić się ludzie - niektórzy znajdowali się jeszcze przed chwilą na pobliskim dworcu PKS, inni właśnie wyszli z pobliskiej świątyni. Około dwustu osób. Niektórzy świadkowie mówią o początku przepychanek.
Godz. 10.05
Władza zareagowała szybko, po chwili pojawiła się kompania ZOMO pod dowództwem Kazimierza Więcka z poleceniem „oczyszczenia” terenu. Na próżno milicjanci wzywali tłum do rozejścia się. Po czym nastąpił obrazek znany nam z filmowych kadrów - milicjanci sięgnęli po środek przymusu bezpośredniego - po pałki i zaczęli rozdawać razy na prawo i lewo. Tłum natychmiast się rozbiegł, pozostało kilka starszych kobiet.
Godz. 10.15
Tutaj scena jakby wyjęta z filmu. Ksiądz Michalski wychodzi z budynku z gromadą dzieci. Akcja zamiera, milicjanci chowają pałki... Przy samym Domu Katolickim pozostała grupa osób - głównie kobiet w ciąży, osób niepełnosprawnych, matek z małymi dziećmi. Kobiety ponownie opanowują korytarz. Gdy próbuje z nimi rozmawiać komendant miejski milicji Stanisław Jakubowski, uklękły i zaczęły się modlić. Milicjanci próbowali wynieść, a raczej wywlec klęczących. Bez powodzenia.
Godz. 10.30
– Ludzie ganiali się z milicjantami, kobiety na nich krzyczały – wspominał w rozmowie z „Gazetą Lubuską” Bronisław Pszonak. – W pewnym momencie patrzę, a tu milicjant po cywilnemu, znałem go z widzenia, wali kamieniami w kobiety. Bili je. Milicjanci okropnie się zachowywali. Jak to zobaczyłem, to nie wytrzymałem i przyłączyłem się do walczących. Tę władzę mało kto lubił.
Tymczasem wokół zaczynało wrzeć. Na wieżę pobliskiego kościoła Matki Bożej Częstochowskiej wbiegło kilku nastolatków, którzy zaczęli bić w dzwony. Ksiądz Michalski próbował to przerwać, podobnie jak próbował rozmawiać z zebranymi. Jednak wydarzenia przekroczyły już punkt krytyczny, z rosnącego tłumu zaczęły dobiegać okrzyki nie tylko wstrzymania eksmisji. Dowódca milicyjnego oddziału monotonnym głosem wzywał do rozejścia się. Gdy przybyły pierwsze posiłki, funkcjonariusze kompanii szkolnej ZOMO, na placu było już około dwóch tysięcy osób.
– Tutaj trzeba zaznaczyć, że przez plac i jego okolice podczas trwania protestu przewinęło się znacznie więcej osób niż późniejsze pięć tysięcy, ale znaczna część zielonogórzan, czy to ze strachu, czy tez dlatego, że popierała poczynania władz, na widok zamieszania natychmiast opuszczały okolice centrum – dodaje Dzwon-kowski.
Milicjanci wyłuskali najbardziej aktywne osoby i poprowadzili w kierunku samochodów stojących przed budynkiem pobliskiej komendy przy ul. Kasprowicza. Tłum domagał się głośno ich wypuszczenia. Gdy milicjanci nie reagowali, najbardziej krewcy protestujący przystąpili do ich odbijania. Wtedy rozpoczęła się regularna uliczna bitwa.
Godz. 11.30
Kierujący milicjantami zastępca komendanta wojewódzkiego Lech Kosiorowski postanowił ruszyć do ataku. Wprawdzie po broń nie sięgnięto, ale milicjanci otrzymali rozkaz sięgnięcia po środki chemiczne, czyli gaz łzawiący. Jak później opowiadali świadkowie już wkrótce czuć było go w znacznej części miasta. Zapłakany tłum się rozproszył, a zomowcy sięgnęli po pałki. Część uczestników szukała schronienia w pobliskiej świątyni Matki Bożej Częstochowskiej, inni uciekli w kierunku ulic Żeromskiego i dzisiejszej Kupieckiej... Wydawało się, że na tym problemy władzy się skończyły, około godz. 12.00 komisja eksmisyjna zakończyła pracę. ZOMO przystąpiło do ostatecznej pacyfikacji. Według opinii szefa zielonogórskiej SB, do tej pory milicja panowała nad sytuacją...
Godz. 12.00
Punktem zwrotnym wydaje się wrzucenie gazu łzawiącego do wnętrza kościoła, co poprzedziło próby wyciągania siłą chroniących się tam ludzi. Wówczas, z okrzykiem „bić gestapowców, hitlerowców, bandytów” ruszyła grupa demonstrantów z ulicy Żeromskiego. W stronę milicjantów poleciały kamienie i fragmenty bruku. Pod tym naporem milicjanci wycofali się w stronę pobliskiej komendy miejskiej. Jedni schronili się w budynku, inni okopali się obok, a jeszcze inni uciekli do siedziby KW PZPR. Komendant wojewódzki MO pułkownik Henryk Piotrowski powiadomił Komendę Główną o sytuacji w mieście. Prosił o przysłanie posiłków z Gorzowa Wlkp., Poznania, Sulechowa, Nowej Soli.
Godz. 13.00
Siły milicyjne wsparli żołnierze z Czerwieńska obsadzając kluczowe obiekty. Władze nie miały jednak zgody na wykorzystanie żołnierzy przeciwko protestującym. – Teraz czuć było zwycięstwem obrońców Domu Katolickiego, liczebność tłumu szacowano na 2,5 tys. W poszukiwaniu wsparcia śpiesznie zaczęto w Lumelu i Zastalu organizować grupy milicji robotniczej... Okazało się, że ci, którzy trafili na pierwszą linię frontu, byli przez protestujących bardziej brutalnie potraktowani niż milicjanci.
– Do dziś mi się to śni jak jakiś horror
– wspomina Anna Pawełczyk. – Milicjanci w tych swoich płaszczach, w maskach gazowych, wyłaniający się z oparów gazu, wywijający pałkami i tłukący gdzie popadnie. Mimo że mieli te maski czułam, wszyscy czuliśmy, że oni nas się bali. Ludzie poprzewiązywali sobie twarze rozmaitymi szmatami. Jak oni nam puszki z tym gazem rzucali, chłopcy im je odrzucali.
Godz. 13.30
Sytuacja obrońców władzy poprawiła się, gdy na miejsce wydarzeń wkroczyły przybyłe z Gorzowa Wielkopolskiego posiłki w postaci oddziału ZOMO dowodzonego przez por. Szłapkę. Z drugiej strony uderzyli milicjanci chroniący się w komendzie przy ulicy Kasprowicza.
Godz. 14.00-15.00
Do protestujących przez cały czas przyłączały się nowe osoby, przede wszystkim ludzi, którzy przychodzili na znajdujący się tuż obok dworzec PKS. Około godz. 14 dotarli robotnicy, którzy wyszli z pracy, i duże grupy młodzieży szkolnej. Przy pomocy wody z wozu bojowego w demonstrantów uderzyli strażacy. Walki toczyły się już nie tylko na ul. Kasprowicza i pl. Powstańców Wielkopolskich, ale także na Mariackiej, Żeromskiego, Lisowskiego, Świer-czewskiego (Kupieckiej).
Polała się krew, na placu pojawiły się karetki pogotowia... Dostało się również ratownikom, gdy okazało się, że najpierw pomagają milicjantom, a w drugiej kolejności protestującym.
– To była przepychanka – opowiada Ludwik Rępała. - Nad głowami kamienie tylko latały, co i rusz ktoś krzyczał, że mają zamiar strzelać, ale ludzie nie odpuszczali. W ruch poszły kamienie, sam stłukłem jedną szybę w komendzie. W pierwszym szeregu byliśmy my, młodzi. Bo co ja miałem, wszystkiego piętnaście lat. Dlaczego tam poleciałem? Bo ludzie mówili, że milicja bije kobiety i dzieci.
To był moment kulminacyjny. Nad polem bitwy unosiła się gęsta mgła gazu łzawiącego, płakali i demonstrujący, i milicjanci. Kilkakrotnie próbowano podpalić budynek komendy. Udało się to z dwoma samochodami milicyjnymi marki GAZ-51. Z kolei więźniarkę „porwało” kilku mężczyzn i ruszyli ulicami miasta, nawołując ludzi do przyjścia na plac i stanięcia w obronie Domu Katolickiego. Samochód terenowy skończył natomiast w basenie przeciwpożarowym, który znajdował tuż obok budynku. Milicjanci ponownie szukali schronienia w komendzie miejskiej i zapowiadało się na to, że tłum, który w tym momencie był szacowany na pięć tysięcy, może zdobyć ten ostatni bastion.
„Atak tłumu skierował się na budynek Komendy Miejskiej MO i trzeba było się bronić. Warunki obrony były bardzo utrudnione, gdyż pod gradem kamieni trzeba było bronić się przed wtargnięciem tłumu i podpaleniem. Pożaru nie dałoby się ugasić, ponieważ słabe ciśnienie wody nie pozwalało na uruchomienie wozów strażackich. Groziło w razie wybuchu pożaru spalenie się żywcem, ponieważ w budynku nie ma wyjścia od tyłu. Milicjanci, którzy brali udział w obronie Komendy Miejskiej, wykazali wielki hart, ofiarność i poświęcenie, ranni, odurzeni gazami, ostatkami sił robili wypady, żeby odeprzeć podchodzący pod wejście do komendy tłum, witani za każdym razem gradem kamieni. Na szczególne podkreślenie zasługuje fakt, że mimo iż już dochodziło do ostateczności, nikt nie użył broni, chociaż trzeba było nad tym bardzo czuwać” – pisał później zastępca komendanta wojewódzkiego MO.
Godz. 16.00
Przybyły kolejne posiłki – oddział poznańskiego ZOMO, który czekał na sygnał w Sulechowie, oraz milicjanci ściągnięci z okolicznych komend powiatowych.
– Byłem młodym chłopakiem i wyszliśmy ze szkoły i widzieliśmy idących aleją Niepodległości płaczących ludzi – wspomina Roman Filecki, który miał wówczas 14 lat. – Nie wiedzieliśmy, co się w mieście dzieje. Na ul. Żeromskiego zorientowaliśmy się, że coś się dzieje. Na placu Wielkopolskim zobaczyliśmy tłum ludzi. Obserwowaliśmy, co się dzieje z okna mieszkania koleżanki. Oglądałem jak tam się bili ludzie kamieniami z policją. To wyglądało jak chuligańska zadyma. Raz milicja goniła ludzi, po chwili ludzie milicjantów. Widziałem, że coś się tam paliło. Wieczorem milicja opanowała plac i wyszliśmy... Gdy wyszliśmy podeszło do nas dwóch milicjantów po cywilnemu. Trafiłem na 48 godzin do aresztu. Dopiero tam dowiedziałem się, co się działo...
„Czyszczenie” rozpoczęto od strony dzisiejszej ulicy Bohaterów Westerplatte w kierunku Kasprowicza w celu przerwania oblężenia komendy. Starano się protestujących wziąć w dwa ognie - gdyż po uporządkowaniu szeregów ruszyli milicjanci skupieni wewnątrz i wokół komendy miejskiej. Walki były zacięte. Nowa porcja gazu łzawiącego, pałki... W tym momencie siły milicyjne nie patrzyły, kto staje im na drodze, tłukli pałkami na oślep, przybywało rannych po jednej i drugiej stronie. Opór stawiały jedynie grupy młodych i bardzo młodych osób, kobiety i dzieci donosiły walczącym „amunicję”, czyli kamienie, bruk, kawałki węgla i brykietu.
– Najpierw zobaczyłem płonący samochód przy komendzie, zamieszanie, gonitwy – wspomina Klaudiusz Balcerzak.
– Właśnie milicja szła od strony ulicy Westerplatte atakowała ludzi, ludzie wyraźnie zdesperowani. Trwała przepychanka - raz jedni byli górą, raz drudzy. Tuż na rogu znajdował się klub książki i prasy. Pamiętam jak starsza pani, prawdopodobnie mieszkająca w pobliżu, stała, a w lnianym fartuszku, jak gospodyni jabłka miała kilka kamieni. Podeszła do nas i mówi „Panowie, macie kamienie, walcie w tych s...”.
Godz. 17.00
Toczyło się kilka „lokalnych” starć, przede wszystkim na pobliskich skrzyżowaniach, walka, po rozproszeniu głównych sił protestujących, przenosiła się coraz dalej, ale i opór był coraz mniejszy. Starcia trwały do późnych godzin nocnych, a od tej chwili siły milicyjne skoncentrowały się na wyłapywaniu uczestników protestu. Chwytano ich w zaułkach, bramach, a cała operacja była prowadzona w brutalny sposób.
– Mnie złapali w innej części miasta, wściekli, i kazali pokazać mi ręce – opowiada Wacław Kierzkowski. – Jeden stwierdził: czyste. Wtedy chciało mi się śmiać, że milicjanci sprawdzają, czy dzieci mają czyste ręce. Dopiero później dowiedziałem się, że patrzyli, czy nie rzucałem w nich kamieniami.
Jak podają historycy, w dniu wydarzeń, czyli 30 maja 1960 roku, zatrzymano 168 osób (152 na „gorącym uczynku”), w tym 54 nieletnich. Podstawy były rozmaite.
– Bardzo patrzyli wszystkim na ręce
– mówi Krzysztof Wrona. – Byłem w całkiem innej części miasta, gdy zatrzymali mnie milicjanci i kazali pokazać dłonie. Na szczęście miałem czyste...
„Mój tata, Kazimierz Łabędzki, miał wtedy 16 lat i pracował w drukarni na placu Lenina w Zielonej Górze. Tego dnia, jak co dzień, szedł do pracy. Zobaczył zamieszki. Wówczas nie wiedział, co się dzieje. Doszedł do pracy i powiedział pracodawcy o rozruchach, które trwały na placu pomiędzy kościołem Matki Boskiej Częstochowskiej a Filharmonią. Za pozwoleniem pracodawcy wyszedł z zakładu pracy i udał się na plac. Po przyjściu na plac zauważył, jak milicja okłada kobietę i stanął w jej obronie. Milicja zatrzymała mojego tatę Kazimierza Łabędzkiego i zawieźli go do pokoju przesłuchań” – napisała do nas internautka.
31 maja
Zaskakująco skromny jest bilans rannych. Spośród cywilów poważniejsze obrażenia odniosło 20 osób – złamania, stłuczenia. Liczby te są z pewnością zaniżone, gdyż uczestnicy protestu bali się zgłosić do placówek służby zdrowia, aby uniknąć zarejestrowania. W kilku przypadkach w ten sposób zresztą milicja dotarła do protestujących. Po drugiej stronie miało zostać rannych, głównie z obrażeniami twarzy, 160 milicjantów, w tym 14 ciężko. Jeden z funkcjonariuszy stracił oko. KWMO straty oszacowała na 300 tys. złotych. Z kolei służby miejskie obliczyły, że miasto straciło około 50 tys. zł.
Bronisława Pszonaka milicja zatrzymała na drugi dzień. Ktoś go widział i doniósł. Miał jednak sporo szczęścia – grał w siatkówkę w milicyjnym klubie KS Gwardia. Innego nie było, ale dzięki temu znali go milicjanci i prokuratorzy. – Chyba mi to trochę pomogło – zastanawia się. – Swoje zasługi ma też mój obrońca, pan Walerian Piotrowski. Trzy miesiące siedziałem w areszcie na Łużyckiej i Wąskiej. Wtedy skończyły się już naciski władz na wysokie wyroki. Zostałem skazany dopiero 10 listopada 1960 r. na dziewięć miesięcy, a mój kolega Ryszard Bawarowski na półtora roku.
1 czerwca
1 czerwca spotkała się egzekutywa KW PZPR, na którą zaproszono najważniejszych milicjantów, prokuratorów. Temat mógł być jeden – ustalenie strategii postępowania wobec osób zatrzymanych. Nawiasem mówiąc trwały one przez cały czas, ustalano uczestników zajść, chociażby wykorzystując fotografie lub mniej lub bardziej wiarygodnych świadków, trwały przesłuchania. I sekretarz KW PZPR Tadeusz Wieczorek nakazał bezwzględność, z jednej strony jak najwyższe kary w sądach i przed kolegiami, a z drugiej zwalnianie z pracy, usuwanie ze szkół, represje ekonomiczne, a nawet wysiedlania z miasta. Miano także zweryfikować zatrzymanych, którzy okazali się członkami PZPR. Zastanawiano się także nad ukaraniem handlowców, którzy udzielali schronienia uciekającym przed milicjantami protestującym.
Już 1 czerwca stwierdzono: „Co do zatrzymanych w czasie zajść, to stanowisko nasze jest jednolite. Trzeba szybko te sprawy przeprowadzić, w poważniejszych sprawach dać ciężkie wyroki w sądach, na kolegiach orzekających, resztę przejrzeć w zakładach pracy, powyrzucać z fabryk, nie przyjmować do innych zakładów. Młodzież szkolną ze starszych klas miejscową i z zasadniczej zawodowej szkoły pozamiejscową nie dopuścić do zakończenia roku szkolnego, pozbawić prawa nauki w szkołach. Prywaciarzom, którzy aktywnie brali udział w zajściach i pomagali, zlikwidować sklepy i wyrzucić z Zielonej Góry”.
Często dochodziło do absurdalnych sytuacji...
– Uprawiałem lekkoatletykę i odniosłem kontuzję - wspomina Jerzy Żmuda, który dziś mieszka w Lublinie. – Zostałem opatrzony na pogotowiu i szedłem przez miasto. Nagle zjawili się milicjanci i mnie zwinęli. Musiałem się tłumaczyć i uwierzyli dopiero, gdy moją wersje wydarzeń potwierdził trener. Gdy wychodziłem, płakałem za sprawą gazu łzawiącego. Gdy ludzie zobaczyli mnie wychodzącego z komendy, zapłakanego, w bandażach, patrzyli na mnie ze współczuciem, myśleli, że dostałem za udział w zamieszkach.
Do Zielonej Góry przyjechał nawet prokurator z Prokuratury Generalnej, który miał przeprowadzić szkolenie prokuratorów i nadzorowanie śledztw. Powstało osiem grup z dwoma prokuratorami w każdej, które pracowały głównie na zdjęciach, a świadkami byli przede wszystkim milicjanci. Po dwóch tygodniach pozostały tylko dwie grupy śledcze.
Na zasadzie dykteryjki powtarza się także prawdziwą historię chłopca, którego matka wysłała po ziemniaki. Zaaferowany wypuścił siatkę i warzywa rozsypały się na ulicy. Milicjanci uznali, że chłopak zbiera kamienie.
Stanisław Naosad (wspomnienie spisał Andrzej Włodarczyk): „Później dużo ludzi z zamieszek połapali. Ludzie podostawali wyroki po 1 rok więzienia. Później się dowiedziałem że mnie też szukali. Tego dowódcy co dawał komendę. Mnie jakoś nie złapali bo nikt mnie tam nie znał bo byłem z wioski. Inni co byli z Zielonej Góry to zostali złapani. To jeden drugiego wsypał. Przyjeżdżali do domu i zabierali. A mi się udało. Uciekłem i gdzieś ręce umyłem żeby nie było śladów. To dowodzenie to zostało mi z wojska jak nieraz dowódca mówił wystąp i dalej prowadź to bractwo bo ja już na was patrzeć nie mogę, jak kozy chodzicie. I to prowadzenie musztry dobrze mi szło. I dalej ja prowadziłem musztrę. Zaraz po zamieszkach to milicja chodziła po ulicach i sprawdzała kto ma brudne ręce od kamieni. Później rozmawiałem też z milicjantem dzielnicowym w Zielonej Górze i powiedział że szukają tego co dowodził bo ta jego komenda skutkowała i on by posiedział ze 3 lata w więzieniu”.
I zaczęło się zacieranie śladów. Już 1 czerwca wojewoda Jan Lembas otrzymał pismo „My księża zgromadzeni w kole Caritas będąc związani silnie z wiarą katolicką i katolickim ludem polskim, jesteśmy głęboko przekonani, że wypadki poniedziałkowe są szkodliwe w równym stopniu dla Kościoła Katolickiego jak i dla naszej Ojczyzny. (...) W tym stanie rzeczy wypadki zielonogórskie są prowokacją szczególnie szkodliwą, która zmierzała do postawienia władz państwowych w złym świetle wobec narodu i zagranicy”.
3 czerwca
3 czerwca, na posiedzeniu Komitetu Miejskiego PZPR oceniono to, co zdarzyło się w poniedziałek 30 maja 1960 r. Postanowiono, tak na przyszłość, zorganizować 500-osobową milicje robotniczą, a także przygotować dwie listy – ludzi niepożądanych w mieście oraz listę sklepów do likwidacji... Sytuację w mieście nadal określano jako napiętą i zwrócono się z prośbą o pozostawienie funkcjonariuszy poznańskich ZOMO do czasu całkowitej stabilizacji.
Machina represji pracowała na całego. Do 3 czerwca zatrzymano 234 osoby. Codziennie milicyjne samochody jeździły po następnych - do 8 czerwca kolejnych 12. Rozmaite były metody dotarcia do uczestników. 67 osób rozpoznano na fotografiach, 17 pomogły zatrzymać materiały śledcze, a praca operacyjna wyłowiła 10. Do 30 czerwca prokuratura zainteresowała się 322 osobami, w tym 61 kobietami i 16 nieletnimi. Zarzuty postawiono 220. 10 uczniów usunięto ze szkół.
2 czerwca
We wszelkich dokumentach uczestników przedstawiano jako chuliganów oraz „sfanatyzowane dewotki”. O wydarzeniach z 30 maja starano się oficjalnie mówić jak najmniej. 2 czerwca ukazał się jedyny artykuł w prasie lokalnej, w „Gazecie Zielonogórskiej”. Więcej można było przeczytać w... prasie zachodniej, przede wszystkim niemieckiej oraz francuskiej. Również Radio Wolna Europa przez kilka kolejnych dni żyło Wydarzeniami Zielonogórskimi.
4 czerwca
Na ręce biskupa Pluty trafiła odpowiedź Jerzego Sztachelskiego, pełnomocnika rządu ds. stosunków z Kościołem na podpisaną przez ordynariusza petycję 1.200 parafian. Czytamy w niej, że biskup Pluta „patronował awanturniczym, nieodpowiedzialnym poczynaniom wymierzonym w spokój, ład i stabilizację życia na Ziemiach Zachodnich”.
6 czerwca
Oczywiście podjęto decyzję o usunięciu z parafii ks. Michalskiego, a nawet zastanawiano się nad jego aresztowaniem. Władzy bardzo zależało, aby udowodnić sprawstwo księdzu Michalskiemu. Miał być inspiratorem i prowodyrem. On wcześniej wzywać miał do oporu, a później nakazać bicie w dzwony w celu szerzenia niepokoju. Już nazajutrz po wydarzeniach przesłuchano wszystkich wikariuszy. Jednak nie udało się zebrać wystarczających dowodów, proces w oparciu tylko o chęć ukarania duchownego groził kolejną emocjonalną reakcją społeczeństwa. Zarzuty sformułowano równie pod adresem biskupa ordynariusza. Miał być winny tego, że nie usunął Michalskiego wbrew prośbom i „świadomie organizował zdezorientowanych ludzi”. Uznano, że Michalski przestaje być proboszczem, a do kurii skierowano żądanie usunięcia proboszcza do 6 czerwca.
„Ksiądz Kazimierz Michalski, jako główny inicjator gorszących zajść w dniu 30 maja br. w Zielonej Górze nie może, zdaniem naszym, w dalszym ciągu przebywać na terenie miasta, w związku z czym zwracamy się o spowodowanie jak najszybszego opuszczenia przez niego terenu miasta Zielonej Góry”.
17-18 czerwca
Już po tygodniu do sądów trafiły pierwsze akty oskarżenia. Pierwsze procesy ruszyły 17 i 18 czerwca 1960 roku przed Sądem Powiatowym w Zielonej Górze. W ciągu tych dwóch dni osądzono dziesięć osób: dwie otrzymały kary po pięć lat więzienia, dwie po cztery lata, trzy po trzy, dwie po dwa lata i jedna osiem miesięcy. Kolejne rozprawy odbywały się 24, 25, 28, 29 i 30 czerwca. 36 osób usłyszało również bardzo wysokie wyroki. W tych pierwszych sprawach zapadały najwyższe wyroki. W lipcu i sierpniu sędziowie byli nieco łagodniejsi. Łącznie przed sądem powiatowym osądzonych zostało 117 osób. Skazani trafiali do więzień w Potulicach, Górowie Iłowieckim, Strzelcach Opolskich. W przypadku 50 osób prokuratura umorzyła postępowanie.
Przed kolegium karno-administracyjnym stanęło nieco ponad sto osób. Tutaj zapadały wyroki grzywny lub aresztu do 2 miesięcy. Nie do końca szło tutaj wszystko po myśli władzy i gdy siedem osób zostało uniewinnionych, czasowo działalność kolegium zawieszono. Tłumaczono, że sprawy były prowadzone zbyt pośpiesznie, bez odpowiedniej dokumentacji. W sumie przed kolegium stanęło 110 osób: kary od nawet dwumiesięcznych aresztów po kary grzywny
– najwyższe 2,3 tys. zł.
Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami miasto postanowiono oczyścić z „elementu” również w inny sposób. Związkowcy i partyjni aktywiści mieli przejrzeć listy obecności w zakładach pracy i wynotować osoby nieobecne 30 maja i 1 czerwca. To była podstawa do zwolnienia z pracy. Podobnie było z uczniami. U około 250 stwierdzono nieobecności i założono, że brali oni udział w zamieszkach. Po dokładnej analizie podjęto decyzję o usunięciu ze szkół dziesięciu uczniów, sprawę jednego skierowano do sądu dla nieletnich.
23 czerwca
Biskup Pluta pierwsze żądania usunięcia ks. Michalskiego odrzucił. 23 czerwca ks. Michalski spotkał się w siedzibie kurii z biskupem Plutą, gdzie w zasadzie zapadła decyzja, że ksiądz, mimo podeszłego wieku, będzie musiał parafię opuścić. 17 grudnia ks. Michalski sam poprosił o zwolnienie ze stanowiska proboszcza i wyjechał do Poznania, gdzie zamieszkał w parafii św. Wawrzyńca...
Krajobraz po bitwie
Ostatecznie władze zabrały kościołowi budynek. Do sprawy powrócono po 1989 r., kiedy to parafia wystąpiła o zwrot swojego mienia. Chodziło o to, że w 1971 r. uregulowano przechodzenie majątku poniemieckiego na własność kościoła. Eksmisja z 1960 r. uniemożliwiła jednak uwłaszczenie. Dlatego
4 sierpnia 1992 r. władze Zielonej Góry w zamian za budynek filharmonii oddały kościołowi były ośrodek KW PZPR na Wzgórzach Piastowskich. Dziś jest to siedziba biskupa.
,,Gdy zgromadziła się większa grupa dewotek, która zablokowała wejście, nie przedsięwzięto dostatecznie energicznych kroków w kierunku szybkiego zneutralizowania grupy” – stwierdza szef SB w specjalnym raporcie.
Dokument powstał półtora roku po zamieszkach na ulicach. Służba Bezpieczeństwa wylicza w nim błędy władz i swoje, które sprawiły, że w ogóle doszło do rozruchów. Godzina po godzinie analizuje przebieg wydarzeń z 30 maja. Wyciąga wnioski. Grzech główny: władze nie poinformowały społeczeństwa, dlaczego chcą zająć Dom Katolicki. A przyczyna, wedle SB, była ,,społeczna”, więc ludzie by zrozumieli. Otóż władza dokonała zamachu na Dom, bo Zielona Góra jako nowe miasto wojewódzkie potrzebowało powierzchni na instytucje. A skoro władza nie powiedziała... ,,W rezultacie doszło do tego, że ks. Michalski w wypaczonej formie informował wiernych o kształtującej się sytuacji w parafii” - stwierdza w raporcie szef SB Galczewski. reklama Sam też uderza się w piersi. Przyznaje, że działania SB skoncentrowały się na ks. Michalskim, nie rozpracowano natomiast aktywu kościelnego. A można było ,,zneutralizować kilka aktywnych dewotek przed wypadkami, a tym samym odciąć ks. Michalskiego od jego zaplecza”. Błąd drugi: pozwolono na przesunięcie terminu o 2 godziny, z 8 na 10. Stracono więc najdogodniejszy moment eksmisji, bo o 8 przed Domem nikogo nie było. I dwa kolejne zarzuty szefa SB. Jak podkreśla w raporcie, przed Domem zabrakło funkcjonariuszy w mundurach, którzy ,,pojedynczo przychodzące kobiety kierowali by do domów”. A kiedy zebrała się już grupa ,,dewotek”, która zablokowała wejście do Domu, nie przedsięwzięto dostatecznie energicznych kroków w kierunku szybkiego zneutralizowania grupy”. Tu, jak widać, szef SB otwarcie punktuje milicję. I podstawowy grzech operacyjny. Jak przyznaje płk Galczewski, plan zabezpieczenia eksmisji Domu przez SB i MO obliczony był na spokojny przebieg czynności.
Wprawdzie dane operacyjne SB mówiły o wielokrotnym odwoływaniu się ks. Michalskiego do wiernych, ,,jednak brak było wielokrotnych sygnałów o tym, żeby organizowała się jakaś grupa dla przeciwstawienia się planowanym czynnościom administracyjnym”. Dlaczego SB nie przewidziała, że ludzie zaprotestują? – Część tych tłumaczeń wynika z przyczyn osobistych, czyli dbałości o własną karierę. Stąd mówienie o złym informowaniu społeczeństwa. Wtedy nie istniało pojęcie konsultacji społecznych. Nawet to władzom nie przychodziło do głowy - tłumaczy Bogdan Biegalski, współautor książki „Wydarzenia zielonogórskie w 1960 r.”. – Protest wymknął się spod kontroli, bo był całkowicie spontaniczny. Nikt go nie organizował. Nie było żadnej takiej grupy. Rzeczy wiście SB skupiło się na księdzu Michalskim, ale nie było środowiska, które trzeba było infiltrować. Eksmisję opóźniono, bo urzędnicy dowiedzieli się o petycji. I czekali na instrukcję, a to trwało.
Do umorzenia
W Poznańska Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN wysłała 24 maja 2014 r. Stanisławowi Kosowiczowi oraz innym zielono-górzanom postanowienie o umorzeniu śledztwa. Dotyczyło ono stosowania przez funkcjonariuszy PRL represji wobec zielonogórzan, a zwłaszcza uczestników wydarzeń z 30 maja 1960 roku. Śledztwo prowadzono „z urzędu”, a decyzja o umorzeniu trafiła do osób represjonowanych.
Postanowienie to spora książka. Uzasadnienie decyzji o umorzeniu nie jest specjalnie skomplikowane. Owszem, prokurator dopatrzył się przestępstw ograniczania praktykowania wiary katolickiej, przekroczenia przez funkcjonariuszy zasad użycia środków przymusu bezpośredniego, składania przez milicjantów fałszywych zeznań, ale z reguły nie podlegały one ściganiu za sprawą przedawnienia karalności lub braku znamion „czynu zawierającego znamiona ustawowe zbrodni komunistycznej”. W przypadku tortur stosowanych wobec jednej z kobiet uzasadnienie brzmiało „wobec braku danych dostatecznie uzasadniających podejrzenie popełnienia czynu zabronionego”.
Prokurator przyjrzał się wydarzeniom zielonogórskim, przesłuchał świadków. I jak stwierdził, działania formacji MO, co do zasady, były legalne, znajdując oparcie w ówczesnym prawie. Nie dotyczy to oczywiście brutalnego postępowania podczas tłumienia demonstracji oraz później zatrzymania i przesłuchiwania podejrzewanych. W tej sprawie przesłuchiwano m.in. Lecha Kosiorowskiego, ówczesnego zastępcę komendanta wojewódzkiego MO, który tego dnia kierował operacją pacyfikacji wystąpień związanych z obroną Domu Katolickiego. Stwierdził, że decyzje o zatrzymaniu najbardziej agresywnych demonstrantów podejmowali dowódcy pododdziałów milicji i ZOMO. Czy były stosowane tortury? Dowodów nie znaleziono. Natomiast z pewnością nadmierna przemoc. Tadeusz Hardel zeznawał: „Przed budynkiem komendy po obu stronach chodnika stał szpaler umundurowanych milicjantów z dużymi pałkami. Trzeba było przebiec szybko między tym szpalerem do środka budynku, a milicjanci w tym czasie bili przebiegające osoby pałkami. W szpalerze stali przeważnie
ZOMO-wcy z Poznania i Gorzowa. Kiedy biegłem przez ten szpaler dostałem kilkanaście uderzeń pałką. Ścieżka zdrowia mogła liczyć około 5-6 metrów. Ja tych uderzeń z początku specjalnie nie odczułem, gdyż byłem w szoku, plecy i uda bolały mnie dopiero później...