Zdzisław Kręcina: W moim życiu za dużo było niepokoju i adrenaliny. Nie brakuje mi tego
Ze środowiskiem piłki jestem związany od ponad 30 lat, a nawet dłużej. Nigdy nie powiem złego słowa na PZPN. To instytucja, którą uwielbiałem i dalej uwielbiam. Trzymam kciuki i życzę wszystkiego dobrego.
Co dzisiaj może załatwić Zdzisław Kręcina?
Nic, prócz tego, że jestem związany z firmą, której myśl przewodnia hasła na mundial brzmi, że coś tam jeszcze mogę. Staram się robić to wyłącznie dla nich. Poza tym w życiu jestem wolnym człowiekiem i niewiele już zostało mi do załatwienia.
Miałam nadzieję, że filmik, w którym załatwia Pan wygraną w meczu Polska - Niemcy, to dopiero początek, bo potem załatwi Pan naszym wejście do półfinału i finału mistrzostw świata w Rosji. (śmiech)
To są rzeczy, które się dopiero wydarzą. Myślę, że będzie dobrze.
Jak dziś wygląda Pana świat?
Widzi pani: jest słonecznie, kolorowo. Cieszę się, pewnie równie jak pani, z tego, że otacza nas taka ładna rzeczywistość.
Jak różni się od tamtego, w którym tkwił Pan wiele lat?
To oczywiście świat dużo spokojniejszy. Jeśli chce pani zapytać, czy mi tego nie brakuje, to odpowiem, że nie. Nie brakuje.
Czego? Niepokoju czy adrenaliny?
Można powiedzieć, że i jednego, i drugiego było za dużo w moim życiu i za długo to trwało. Z perspektywy czasu myślę, że ktoś na górze chciał, żeby tak to się właśnie skończyło, bo gdyby nie, to być może dziś byśmy już nie rozmawiali. Tkwiłem rzeczywiście w transie pracy, bo zanim się rozstałem z PZPN, trwało to nieprzerwanie przez kilkanaście lat i kilkanaście godzin dziennie. To był zwariowany świat. Rzecz jasna, byłbym niesprawiedliwy, gdybym powiedział, że tego nie chciałem. Owszem, chciałem, tak, bardzo mi się podobało, mało tego - imponowało mi, że mogę taką rolę odgrywać…
… rolę sekretarza generalnego Polskiego Związku Piłki Nożnej.
Ale w pewnym momencie człowiek być może sam nie jest zdolny do tego, by powiedzieć sobie: „Dość”. Tymczasem…
… zadziałała rzeczywistość? To była Pana decyzja.
Tak, w ostateczności to ja poprosiłem prezesa PZPN i złożyłem rezygnację. Dla dobra wszystkich i - jak się okazało - dla mojego dobra.
Potem był jeszcze klub piłkarski Piast Gliwice, co oznacza, że wciąż był Pan związany z piłką nożną.
Dyrektorem Piasta zostałem po kilkuletnim okresie przerwy. To była praca na takim samym specjalistycznym poziomie jak praca w PZPN, natomiast była już mniej żywiołowa. Nie trzeba było poświęcać tyle energii i czasu jak podczas pracy w związku. Jestem szczęśliwy, że ten etap - w klubie ekstraklasy - w życiu przeszedłem. Pomyślałem sobie nawet, że źle się stało, że najpierw nie byłem w klubie, a potem w związku, ale teraz widzę, że to wzajemnie się dopełniło i dziś mam przegląd tego wszystkiego, co się dzieje w polskiej piłce. Sam wywodzę się z niższych klas rozgrywkowych i rozrywkowych. Grałem trochę jako piłkarz w Żywcu.
W Żywcu, w którym się Pan urodził.
W związku z tym mogę powiedzieć, że mam przegląd od najniższej klasy rozgrywkowej do najwyższej.
Z funkcji dyrektora w Piaście też Pan zrezygnował.
Z Piasta zrezygnowałem pod koniec zeszłego roku, dziś mogę to powiedzieć - wspólnie z prezesem Listkiewiczem i kierownictwem Widzewa czekało nas rozstrzygnięcie sądowe w sprawie Widzewa z 2008 r. Nie chciałem, żeby wyrok zapadł w czasie, kiedy jestem pracownikiem klubu Piast.
Wyrok już zapadł.
Rozstrzygnięcie było w styczniu, wyrok jest uniewinniający, ale pewnie będzie jeszcze apelacja.
Wróci Pan do Piasta czy już nie chce?
Tego nie powiedziałem. Miło wspominam współpracę w Gliwicach ze wszystkimi, z władzami miasta i kierownictwem klubu, że jeśli...
Nie ma Pan poczucia, że jest jak kot, który zawsze spada na cztery łapy?
To nie jest tak. Za dużo w życiu przeszedłem, żeby tak o sobie mówić.
A teraz, ot tak, przyszedł kontrakt z zakładami bukmacherskimi.
Nie starałem się o to. Nawet nie mógłbym sobie wyobrazić, że na koniec życia mogę wystąpić w takiej roli.
Podoba się Panu ta rola?
No, wie pani… Całe życie podchodziłem do siebie z dużym dystansem. Sama pani wie, że z różnych środowisk zabiegano, żeby mnie w jakiś sposób utemperować, te wszystkie ataki ze strony tabloidów czy później z mediów społecznościowych. Powtarzałem, że póki młodzi ludzie mają się czym zająć i nie jest to szkodliwe dla otoczenia, a wyłącznie dla mnie, to ja mogę się z tym pogodzić, dla dobra wspólnego.
Dzięki internetowym memom stał się Pan niezwykle popularny.
Sama dyscyplina, w której jestem praktycznie całe życie - piłka nożna - jest trochę innym sportem niż curling czy biegi narciarskie. Przy całym szacunku dla biegów. To pewnie z tego się bierze, że ludzie z PZPN, ktokolwiek by nim był, są znani.
Nie tak jak Pan! Wracając do Pana nowej roli - trochę Pan w tych filmikach powiela wizerunek gościa związanego z piłką nożną i dużo może. Załatwia, prowadzi zakulisowe gry, ustawia mecze.
Wszystko się zgadza oprócz ustawiania meczów. Nic takiego nie miało miejsca.
Jak to?
A kogo ma pani na myśli, kto ustawiał mecze?
Mówię, że w ogóle coś takiego miało miejsce.
Ustawianie meczów było na całym świecie, podobnie jak ustawianie konkursów w polityce czy przetargów w gospodarce. U nas urządzono z tego pokazówkę, bo w innych krajach te sprawy załatwiało się zupełnie inaczej.
Mówi Pan o tej aferze z 2004 r., kiedy wyszło, że przez 10 lat ustawiono 600 meczów?
Te sprawę można było załatwić w trzy miesiące, a nie ciągnąć przez dziesięć lat, a nawet dłużej. Ale chodziło o to, aby to rozciągnąć w czasie, żeby wielka była presja na środowisko piłkarskie. Niektórzy zrobili na tym karierę i to, wbrew pozorom, wcale nie ludzie z piłki nożnej. To była rzecz nie do końca czysta, jak mogłoby się wydawać. Myśli pani, że takich afer nie ma w innych krajach? Są!
Wiem, że są. Słyszałam o argentyńskim działaczu piłkarskim, który popełnił samobójstwo.
Mogę się tylko domyślać, jakie prawa panują w Ameryce Południowej. Ale ta moja obecna rola - może się pani dziś śmiać, kiedy mówię o załatwianiu, tymczasem w latach 80. zgrupowania reprezentacji, mecze, musiały się odbywać, a my jako związek musieliśmy załatwiać na przykład wędlinę, mięso, a nawet czekoladę dla ośrodków sportowych, które nie miały puli, by wyżywić piłkarzy. Wszystko trzeba było załatwić. Pani jest dziennikarką młodego pokolenia, dziś może pani wszystko kupić. A dawniej trzeba było załatwić. To była konieczność. Dodatkowe talony na benzynę dla reprezentantów, dla biura PZPN. I z tego się pewnie to wzięło.
Że Zdzisiek załatwi?
Ktoś to musiał załatwiać.
Jak Pan wtedy załatwiał?
(śmiech) To cała tajemnica. Korzystało się z różnych…
…znajomości.
Znajomości to jedno, ale muszę pani powiedzieć, że bardzo pomagali ludzie niezwiązani ze środowiskiem. Urzędnicy w miastach, gdzie odbywały się mecze, urzędów Warszawy, które robiły wszystko, żeby reprezentacja miała się dobrze. Kilka miesięcy wcześniej rezerwowaliśmy hotel dla reprezentacji i okazywało się na przykład, że jest tylko 12 miejsc. Kolejnych 10 czy 12 załatwiało się w innym hotelu, potem prosiło się te hotele, aby tak żonglowały swoimi gośćmi, żeby piłkarze mogli mieć tych dwadzieścia kilka miejsc w jednym. Niektórym gościom, którzy nie bardzo chcieli się zamienić, czasem dopłacaliśmy do noclegu, żeby tylko się zgodzili, bo ze względów organizacyjnych było to dla nas bardzo istotne, żeby cała reprezentacja była w jednym hotelu. Dzisiaj nie zdajemy sobie z tego sprawy, wystarczy jeden telefon ze związku i wszystkie hotele stoją otworem. Każdy hotel chciałby gościć reprezentację. W tamtych czasach zazwyczaj korzystaliśmy z hotelu Solec, często też z Novotelu przy lotnisku. To były trudne czasy w Warszawie, a co dopiero, kiedy mecz organizowany był w mniejszych miejscowościach. Wspomniałem o czekoladzie.
O co chodzi z tą czekoladą?
Graliśmy kiedyś z reprezentacją jednego z państw europejskich i kierownictwo ekipy zgłosiło się do nas, mówiąc, że poszli do sklepu, chcieli kupić czekoladę, ale nie mieli kartek, więc proszą nas, abyśmy sprawili…
Abyście załatwili im czekoladę.
No tak. Dziś się pani może z tego śmiać.
Nie śmieję się. Jak Pan załatwiał? Ruszył do fabryki Wedla?
Różnie. Różne były wytwórnie czekolady w Polsce. I zawsze w czynie społecznym, w dodatkowych godzinach pracy załoga wyprodukowała ileś tabliczek czekolady dodatkowo.
„Obracałem najlepsze panienki w Polsce i na świecie, poznałem najważniejszych ludzi, spotykałem multimilionerów, prezydentów, ważnych polityków, papieża, zwiedziłem kawał świata” - pisał o sobie zmarły w ubiegłym roku Janusz Wójcik, trener polskiej reprezentacji z lat 1989-1992.
Może tak było, bo Janusz był też na kontraktach za granicą. Może w Damaszku, bo w Polsce o tym nie słyszałem i nigdy go w takiej sytuacji nie widziałem. Ale on lubił też wyolbrzymiać, pozować na giro. Chyba że mówił o swoim prywatnym życiu. Nie dotyczy to innych trenerów, a znałem ich wszystkich od 1983 r. Gdyby działo się to na zgrupowaniach kadry, to dziennikarze od razu by to wychwycili i sprawa wyszłaby na jaw.
Czy coś z tego, co on wymienił, Pan również doświadczył? Najlepsze panienki?
(śmiech)
Zawsze przy piłkarzach kręcą się piękne dziewczyny. Członkowie PZPN też są dla nich atrakcyjni?
Pani żartuje. Nie słyszałem o tym, żeby tak było. Oczywiście młodsze fanki zabiegają o autografy, starsze pewnie o to, żeby się umówić na kawę. Ale nie zauważyłem, żeby to dotyczyło innych członków ekipy, od lekarza poczynając, aż po prezesa związku.
Szkoda?
To by nawet śmiesznie wyglądało. Piłkarze by się z tego śmiali.
Jak Pan patrzy na zjawisko WAGs w piłce nożnej?
Mówi pani o dziewczynach piłkarzy? To nie jest zjawisko nowe, znane od dzisiaj czy wczoraj. Obserwowałem je już wtedy, kiedy przeniosłem się z Katowic do Warszawy w 1983 r. i bywałem często na meczach Legii. Żony, narzeczone piłkarzy siedziały na trybunie w jednym miejscu i wspólnie dopingowały swoich mężczyzn, a po meczu wspólnie wychodzili do kina, kawiarni czy na spotkania towarzyskie.
Co powie Pan o Ani Lewandowskiej?
To już najwyższy szczebel kariery, która łączona jest z wielkim biznesem. Lewandowskich często porównuje się do Beckhamów.
Podobno też chcą wyjechać do USA.
Nie można jednak porównywać ich do tego, co reprezentowali i reprezentują Beckhamowie. Zarówno Victoria, jak i David żyli w obłokach, połączyli się i w tych obłokach zostali. Wspaniale się uzupełniają.
Nasi Beckhamowie to też para jak z bajki.
Martwię się tylko, żeby ta bajka za szybko się nie skończyła, bo kiedy obserwuję te różne ostatnie ich działania, to niektóre z nich bym odradzał.
Co się Panu nie podoba?
Choćby ta cała przepychanka w Bayernie, ta próba wymuszenia na klubie transferu Roberta Lewandowskiego, co robią jego menedżerowie. To trochę nieładne.
Zwiedził Pan kawał świata?
Czy pani uważa, że zwiedzenie świata polega na tym, że w danym kraju czy miejscowości zna się lotnisko, stadion i hotel? Jeśli myśli pani, że można wyjść wtedy z hotelu na dwie godziny, żeby zrobić zakupy, to jest pani w błędzie. Nie jest tak, że jedzie się służbowo za granicę i zwiedza się świat. Jest tyle pracy do zrobienia, że czasem zawodnik ma więcej czasu niż człowiek, który to wszystko organizuje.
Co jest do zrobienia?
Żeby w ogóle doszło do meczu, trzeba parę miesięcy wcześniej pojechać, wybrać hotel, omówić wyżywienie, znaleźć warunki do treningu, bo zazwyczaj są to inne obiekty niż oficjalny, na którym gra się mecz. Trzeba sprawdzić, jakie są przepisy celne w danym kraju, jaka może być maksymalna waga skrzyni, w której jest sprzęt, bo w każdym kraju są inne normy. Zdarzało się tak, że na lotnisku, chyba w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, kazano nam podzielić bagaż z jednej skrzyni na dwa, bo związki zawodowe pracowników lotniska nie chciały się zgodzić, żeby pracownik mógł podnieść coś cięższego niż 50 kilo. Trzeba sprawdzić, zwłaszcza na Wschodzie, w jakiej części hotelu jest zasięg telefonów komórkowych, żeby w tych pokojach umieścić trenerów, którzy muszą się komunikować, a nie piłkarzy. To są sprawy o których przeciętny kibic nie wie nic. A już kucharz, który nam zawsze towarzyszył, był najbardziej zapracowanym człowiekiem z całej ekipy, pracował po 18-20 godzin na dobę.
Zawsze braliście kucharza?
Zawsze. Korzystając z pomocy kucharzy miejscowych. To zwyczaj, który obowiązuje w środowisku piłkarskim. Kiedy obca drużyna przyjeżdżała do nas, nasi kucharze tak samo pomagali głównemu kucharzowi reprezentacji. Myślę, że tak jest nadal. To wzajemna, życzliwa pomoc.
Skąd się bierze kucharza?
Muszę się pochwalić, że kucharz obecnej reprezentacji Tomek Leśniak, szef kuchni w Sheratonie w Krakowie, to był mój wybór i - jak się okazało - to był bardzo dobry wybór. Trenerzy selekcjonerzy się zmieniają, a Tomek Leśniak jest. Wybrałem go w czasie, kiedy trenerem selekcjonerem był Paweł Janas.
Jak Pan go wybrał?
Rozmawiałem z kierownictwem Sheratona, bo mieliśmy z nimi umowę w Warszawie, i poprosiłem, że w ramach współpracy chcielibyśmy również współpracować bliżej z kucharzem z Sheratona. Menedżer hotelu zaproponował mi Tomka, przyjechał do PZPN, porozmawialiśmy i uznałem, że to jest ten człowiek, że będzie wspaniale współpracował z trenerami reprezentacji i z zawodnikami. I proszę - Tomek jedzie na kolejne mistrzostwa świata.
Ma Pan rękę do ludzi.
Faktycznie miałem do tego rękę. Ale nie będę wymieniał innych nazwisk. Obecne kierownictwo PZPN pewnie nie chciałoby być kojarzone z przeszłością, mimo że nie ma tam złośliwości.
Ma Pan dobre kontakty z PZPN?
Ze środowiskiem piłki jestem związany od ponad 30 lat, a nawet dłużej. Broń Boże, nie gniewam się na nikogo, nawet jeśli ktoś mi krzywdę zrobił, bo ja z tego środowiska już nie wyjdę. Nigdy nie powiem złego słowa na PZPN. To instytucja, którą uwielbiałem i dalej uwielbiam. Trzymam kciuki i życzę wszystkiego dobrego.
Są ludzie, którzy piłkę nożną traktują jak religię. Czym ona jest dla Pana?
Odniosę się najpierw do pierwszej części tego, co pani powiedziała - całe szczęście, że tak w niektórych krajach jest, bo dzięki temu piłka może przetrwać. Jest ogromna różnica w odbieraniu piłki między takimi krajami jak: Brazylia, Argentyna, Urugwaj, Hiszpania, Portugalia, Włochy, a takimi, gdzie czasem nie wiadomo, z jakich powodów odbywały się tam mistrzostwa świata, jak Japonia, Korea, czy kraje, które z piłką praktycznie nie mają nic wspólnego i na siłę odbywają się w nich wielkie imprezy piłkarskie. W ogóle jestem zdania, że mistrzostwa świata powinny się odbywać w typowo piłkarskich krajach, żeby mogło to być święto całej społeczności piłkarskiej, a nie impreza, którą trzeba odfajkować w kalendarzu.
I na niej zarobić.
Od razu wyprowadzę panią z błędu: kraj organizator nigdy na tej imprezie nie zarabia, tylko ponosi straty. Zarabia organizator - albo FIFA, albo UEFA.
Kraj też zarabia, w sensie wizerunkowym, jak i w tym, że przyjeżdżają ludzie i zostawiają swoje pieniądze.
Mówię o samej imprezie - tu się nie zarabia. Ale czy myśli pani, że dziś mielibyśmy takie stadiony, takie drogi, lotniska, hotele, gdyby nie mistrzostwa Euro 2012?
To prawda.
Proszę docenić to, co tamta, mogę powiedzieć, moja ekipa zrobiła dla tego kraju. Czyli ekipa PZPN za czasów prezesa Listkiewicza czy prezesa Laty. To ówczesny PZPN pchnął tamten rząd do wykrzesania z siebie energii, żeby przed Euro 2012 nie trzeba było się wstydzić. To była decyzja, która zmieniła nasz kraj. I nie rząd załatwił te mistrzostwa, tylko była to decyzja suwerenna UEFA, która przyznała mistrzostwa Europy PZPN i Ukraińskiej Federacji Piłkarskiej.
Jak to się udało załatwić?
Trzeba było być wiarygodnym. W czasie, gdy zapadała ta decyzja, to myśmy mieli chyba najgorsze w Europie stadiony. Włosi, którzy z nami konkurowali, mieli dużo lepszą bazę. Ale UEFA inaczej do tego podeszła: ważny był plan, liczyło się, co my chcemy zrobić i co dzięki tej decyzji zrobimy w tym kraju, żeby to wszystko poprawić. To im się spodobało, wizja budowy stadionów w Warszawie, w innych miastach. Proszę zauważyć, to zrodziło boom na stadiony - dziś w każdym małym mieście powstaje piękny obiekt, który służy drużynie III ligi czy nawet niższym klasom, ale jest. Każdy chce wzorem Zabrza, Krakowa, Gdańska, Lublina czy Lubina budować stadion na miarę swoich możliwości, żeby władza w terenie nie musiała się wstydzić.
Jakie wartości pokazuje dzisiejsza piłka nożna?
Zostawmy tę piłkę na najwyższym poziomie, bo jest tu tyle wątków, że cały dzień moglibyśmy tylko o tym mówić. Proszę zwrócić uwagę na to, co piłka daje młodym ludziom, tym, którzy chodzą do szkoły, mają wychowanie fizyczne, ale oprócz tego chcą uczestniczyć w innych formach aktywności ruchowej. Większość tych chłopaków chciałaby pójść wzorem swoich idoli: Ronaldo, Lewandowskiego, Neymara. A to ma zbawienny wpływ na to, że te dzieciaki, poza lekcjami WF się jeszcze ruszają, uczestniczą w regularnych treningach, wyjeżdżają na obozy, integrują się.
Kształtują charaktery.
Oczywiście. To jest największy walor, a dzięki tym marzeniom, które są na końcu, czyli finał mistrzostw Europy, Ligi Mistrzów, mistrzostw świata, można te dzieciaki utrzymać w stałym poczuciu, że dzięki treningom, sumienności można dojść na szczyty, które są udziałem niewielu, ale są osiągalne. To dużo większa motywacja i łatwiej ją osiągnąć w piłce niż na przykład w sportach elitarnych, jak tenis. Jest 10 najlepszych tenisistów czy tenisistek na świecie i żeby tam się dostać, to trzeba przejść po drodze całą gehennę. Natomiast dzięki temu, że piłka nożna nie jest tak technicznie wyrafinowaną grą jak tenis, to nie tylko talent decyduje o tym, że można się znaleźć na szczycie, ale codzienna praca. Dużo łatwiej znaleźć się w jedenastce w piłce, a klubów na świecie jest mnóstwo i można uczestniczyć w tej rywalizacji na wysokim poziomie, niż dajmy na to w łyżwiarstwie figurowym, tenisie czy dyscyplinach lekkoatletycznych. Nawet jeśli komuś nie uda się grać w Legii Warszawa, Lechu czy Arce Gdynia, to i tak można zostać zawodnikiem ekstraklasy. Za granicą też nie każdy gra w Manchesterze United, ale już może zagrać w Tottenhamie. Liczba tych miejsc do wykorzystania dla tych chłopaków wywołuje wrażenie, że właściwie nie jest to takie trudne, jeśli dojdzie się do pewnego poziomu wyszkolenia technicznego i taktycznego. Kto jeszcze dwa lata temu myślał, że Jan Bednarek z Lecha może grać w najwyższej klasie w zespole w Anglii, dzięki czemu szybko przeskoczył do reprezentacji i może być objawieniem na mistrzostwach świata w Rosji. To najlepszy dowód na to, jak można w tej dyscyplinie szybko się rozwijać i znaleźć się na szczycie.
Za co Pan najbardziej kocha piłkę nożną?
Za to, że jest nieprzewidywalna.
Przecież ludzie bezpieczniej się czują, kiedy mogą wszystko przewidzieć.
E, wydaje się pani. Dla kogoś, kto potrzebuje trochę adrenaliny, jest trochę hazardzistą, poczucie bezpieczeństwa nie gra roli.
Ja nie jestem. Pan jest?
Jestem hazardzistą życiowym. Kiedy idzie pani po raz drugi czy trzeci na przedstawienie w teatrze czy film, to zawsze pani wie, jak się skończy. Jak się idzie na mecz, to rozwiązań końcowych może być wiele, a niektóre przechodzą do historii i wspomina się je przez kilkadziesiąt lat.
Który mecz dla Pana przeszedł do historii?
Wiele ich było. Finał Ligi Mistrzów Manchester United - Bayern Monachium oraz słynna bramka w 1966 r. w dogrywce finału mistrzostw świata Anglia - RFN. To są takie historie, które zapadają w pamięci i niekoniecznie muszą być związane z najwyższą światową klasą, bo zdarzają się one też w niższych klasach. Nieprawdopodobne sytuacje, nieprawdopodobne bramki, czasem bramki życia. Kiedy chłopak z A klasy z 30 metrów z woleja strzela w samo okienko, to on tego nie zapomni do końca życia i jego koledzy tego nie zapomną. To są sytuacje, które nie tylko integrują wszystkich po meczu, ale też są wspominane po kilkudziesięciu latach.
Jak zakończymy tę rozmowę?
Optymistycznie. Wyjdziemy z grupy...