Zawsze w dół. Adrenalina i szybkość ponad wszystko. Hamulce w głowie trzeba wyłączać
Na „karpielach” jeździła cała Ameryka i pół świata, a ramy do rowerów zjazdowych tej marki zyskały status kultowych. Jan Karpiel, twórca legendarnych konstrukcji, od dwóch lat mieszka w Krakowie i pracuje nad zupełnie nowym projektem - pojazdem Gravity Coaster
Jasiek - tak zawsze się przedstawia. W sumie to oczywiste. „Jan” byłoby za poważnie, „Janek” - zbyt delikatnie. A „Jasiek” brzmi figlarnie i przebojowo, tak jak mu od zawsze gra w góralskiej duszy. 53 lata na karku, ale w środku chyba ciągle 18.
- Mam nadzieję - śmieje się. - Co prawda, z wiekiem hamulce włączają się coraz częściej, ale trzeba z tym walczyć, przezwyciężać - mruga okiem.
Na spotkanie przyszedł, mimo że kilka dni wcześniej złamał żebra. Zjeżdżał na rowerze z Tobołowa w Koninkach. Na downhillowy rower (cechy charakterystyczne: ciężki i w pełni amortyzowany) wsiadł całkiem niedawno po dłuższej przerwie - organizmu nie oszukasz, przypałętało się parę kontuzji - ale stara miłość nie rdzewieje. No i zjazdowego bakcyla złapał jego 10-letni syn Andrzej.
- I było trochę za szybko. Mocna gleba, na samym końcu. Łup! Za szybko z lasu wyjechałem, a miałem przed sobą syna i zacząłem hamować w miejscu, w którym nie powinienem. Mocno się potłukłem, ale dziarsko wstałem, żeby nie robić widowiska.
„Panowie, co się stało?” - zapytał chłopaków z rowerami, którzy stali na dole, a patrzyli na niego, jakby był z kosmosu. Może zdziwił ich spektakularny upadek, a może rozpoznali w nim legendę. Bo wiecie - kiedy Karpiel pojawia się na downhillowej trasie, to jest trochę tak, jakby Eddie Vedder przyszedł na zlot fanów muzyki grunge.
Ekstremalne curriculum Vitae
Najkrócej można by go opisać tak: człowiek, który kilka życiorysów upakował w jednym. Zresztą, spójrzcie sami.
18-letni Jasiek świetnie jeździ na nartach, jest zawodnikiem kadry, w Pucharze Świata potrafi zająć 22. miejsce w slalomie. Kiedy w Polsce zostaje ogłoszony stan wojenny, on akurat jest na zawodach w Austrii. Do kraju już nie wraca. Jego dziewczyna jest Amerykanką, więc leci z nią do USA.
Ląduje w Los Angeles, zaczyna startować w motocrossie, realizując marzenie z dzieciństwa. Zrywa więzadła w kolanie, co w sumie oznacza koniec poważnej kariery w narciarstwie. Ukochany sport pozwala mu jednak zdobyć wykształcenie, bo dostaje sportowe stypendium na uniwersytecie w Utah. Jest w swoim żywiole, takie zimy i takie góry spotyka się rzadko - freeride uprawia na długo przed tym, zanim stanie się to modne.
Po studiach rusza do Seattle i odkrywa w sobie nową pasję. Zaczyna zajmować się odrestaurowywaniem starych sportowych samochodów. Dobry biznes, dobre pieniądze. Startuje też w wyścigach aut historycznych.
Przebranżawia się po kilku latach. Projektuje ramy do rowerów zjazdowych, wymyśla do nich sprężyste zawieszenia, sam też startuje w zawodach downhillowych. Ma potężny wkład w rozwój tego sportu, na który moda ogarnia cały świat. Marka „Karpiel” robi furorę. Ma nawet swój fabryczny team, współpracuje m.in. z Joshem Benderem, jednym z największych znanych ludzkości rowerowych świrów.
Występuje na X-Games, igrzyskach sportów ekstremalnych, w wyścigach na rowerach po śniegu. W 2000 r. w Snowmass w Colorado na jednośladzie własnej konstrukcji bije - aktualny do dziś - rekord USA w szybkości zjazdu. Na śniegu rozpędził się do 176 km/h.
W 2007 r. wraca do Polski, z żoną Morgan, która jest pisarką (preferowany gatunek: science fiction) i małym synkiem. Najpierw mieszka w rodzinnym Zakopanem, potem przenosi się do Krakowa. Rowerowy biznes idzie gorzej. W końcu na świecie pojawia się jego nowe dziecko - trzykołowy Gravity Coaster.
Carving na trzech kołach
Motto Jaśka: - Staram się robić rzeczy, w których nie ma jeszcze tłoku, które są nowe i pociągają za sobą dużo niewiadomych. Lubię ten proces, gdy wyłaniają się nowe historie, pomysły, rozwiązania. To jest jak odkrywanie nowych światów.
Projektowo-techniczny talent odziedziczył po rodzicach - architektach. Przy rowerach dłubał już jako dziecko. - Zaczęło się od miłości do motocykli. Gdy byłem mały, to oglądałem Rajd Tatrzański, sześciodniówkę, miałem bzika na punkcie motorów. A że nie mogłem mieć własnego, to jeździłem na rowerze. W pewnym momencie zacząłem zjeżdżać z Gubałówki, latem to był mój codzienny trening. Zimą miałem narty, a w inne miesiące po prostu brakowało mi szybkości i adrenaliny. Pędziłem więc w dół na zwyczajnych składakach. Na początku się łamały, ale potem zacząłem je przerabiać, wzmacniałem, dokładałem opony z motoroweru - opowiada.
Gravity Coaster to coś, w czym połączył swoje największe pasje. Bo to nie jest zwykły trójkołowiec. Nie ma kierownicy, steruje się nim wyłącznie balansem ciała (uchwyty i klamki hamulcowe są pod siedziskiem), wychylając daleko na boki. Pojazd „składa się” przy wejściu w zakręty, wrażenia są podobne jak na nartach przy carvingowej jeździe.
W Zakopanem można było już tego spróbować. Karpiel udostępniał kilka egzemplarzy na stoku nieopodal Wielkiej Krokwi. - Prowadziłem wypożyczalnię, ale nie w celach biznesowych, tylko żeby jak najlepiej poznać ten pojazd i go udoskonalać. Jest jak najbardziej eksperymentalny. Projektowałem go od zera, nie było żadnego pierwowzoru. Od dłuższego czasu myślałem o kinetyce i takich urządzeniach, które w jakimś stopniu uzupełniałyby moją potrzebę sportowego zjazdu, zakręcania - wyjaśnia.
Jest w trakcie załatwiania patentu, wiosną ma ruszyć sprzedaż. W ofercie jest też pojazd z elektrycznym silnikiem.
- Mnie bardzo ciekawi rozwój, nowe koncepcje. A stacje narciarskie wiedzą, że muszą inwestować również w ofertę letnią. Tego typu rzeczy pozwalają ją bardzo uatrakcyjnić. Wielkie firmy jeszcze nie doceniają potencjału pojazdów grawitacyjnych, a moim zdaniem to może być świetny rynek - twierdzi.
Czy w Polsce? Trudno przesądzać. U nas nieufnie patrzy się na nowości. Ale spojrzenie zmienia się, gdy odniesiesz sukces w Europie Zachodniej. Nawiasem mówiąc, Karpiel w ogóle czuje się trochę zmęczony prowadzeniem interesów w Polsce. W USA miał wszystko poukładane. Może nie spał na dolarach, ale zarabiał tyle, żeby żyć na przyzwoitym poziomie i finansować swoje ekstremalne hobby. W zakładzie, a w zasadzie rowerowej manufakturze w Reno w Nevadzie, zatrudniał sześć osób, biznes jakoś się kręcił, choć ciągle na wszystko brakowało czasu. Była jednak dobra zabawa. Dziś wylicza, że w sumie sprzedał ok. 5 tysięcy ram ze swoim nazwiskiem.
- Mój najlepszy dystrybutor był z Japonii. Był taki rok, kiedy mistrz i mistrzyni Azji jeździli na „karpielach” - wspomina. - Ta rowerowa historia była bardzo fajna. Zawsze starałem się wchodzić w ciekawe dziedziny, trochę jak artysta, który szuka nowych dróg wyrazu. Zostawiłem renowację aut, dobre pieniądze, ale praca niezdrowa, i zacząłem eksplorować nowy obszar. Downhill to był wschodzący rynek, a te moje ramy bez żadnych marketingowych sztuczek zaczęły się doskonale sprzedawać. Ludzie powiedzieli „wow”, to jest coś, co przewyższa konkurencję. Byłem częścią tego całego boomu, zrobiliśmy rzeczy, o których mówiono nam, że nie mają przed sobą przyszłości. A ludzie zaczęli zjeżdżać poza szlakami, w dół zbocza, po kamieniach i głazach, zaczęli skakać z dropów. Niesamowicie to się rozwinęło.
Bo musi być „Fun”
Dziś już jednak „karpiela” nie kupisz, chyba że z drugiej ręki. Jedynym beneficjentem projektowego geniuszu Jaśka jest 10-letni Andrzej, który zjeżdża na rowerze zrobionym przez tatę. Firma została zamknięta. Bo po powrocie do Polski trudno było mu tutaj rozwinąć skrzydła.
- Ojciec namówił mnie do przyjazdu, ale nie planowałem, że wrócę na stałe. Jakoś tak się wszystko poukładało, że postanowiłem zaryzykować i produkcję przenieść tutaj. Zainwestowałem pieniądze. Zbudowałem pierwszą serię, kilkadziesiąt sztuk, ale zainteresowanie w Polsce nie było duże. A środków na to, żeby z tym jeździć po Europie i pokazywać się, nie było - wspomina.
Materiały, sprowadzane z USA, były drogie, a klienci chcieli kupować jak najtaniej. Matematyka się nie zgadzała. W pewnym momencie znalazł się inwestor, podpisano umowy, ale w ogólnym rozrachunku ze spółki nic nie wyszło. Zostały tylko nieporozumienia.
- Nie chodzi o to, że wtedy zniechęciłem się do rowerów, ale uznałem, że rynek jest już tak zapchany, iż przestaje mnie to interesować. Rób rowery zjazdowe i bądź biedny? Przecież to jak wyrok. W tym wszystkim musi być fun, jak nie ma funu, to po co to robić? - pyta retorycznie. - Nigdy nie zawieszałem się na jednej rzeczy, na tym, że muszę ją robić. Ja nic nie muszę, ja mogę.
200 km/h na rowerze? Bezpieczne!
Czas i środki inwestuje więc w GC, wkrótce zamierza też przenieść się do Wieliczki, gdzie kończy dom z dużym warsztatem. Ale w głowie zakiełkował mu jeszcze jeden plan. Coś, dzięki czemu znów mógłby sprawdzić odporność swojego ośrodka strachu w mózgu. Choć ludzie, którzy go znają, twierdzą, że Jasiek czegoś takiego w ogóle nie ma.
- Mam, mam, tylko jest bardzo dobrze wytrenowany. No, może kiedyś był. Dawał radę, nie rozklejał się podczas dużego ciśnienia - śmieje się. - Sportowiec musi mieć instynkt przetrwania, bez tego szybko kończy karierę.
Trudno jednak powiedzieć, jak to u niego jest z tym instynktem. Bo wymyślił, że znów spróbuje zmierzyć się z rekordem w rowerowym zjeździe. Tym razem świata. W ubiegłym roku wynik wyśrubował Francuz Eric Barone - 223,3 km/h. - Chciałbym zbudować rower, który umożliwiłby pobicie tego rezultatu. Nie mówię, że sam nim pojadę, ale z drugiej strony, Barone to facet w moim wieku, więc czemu nie? - ekscytuje się Karpiel. - W takich próbach doświadczenie ma kolosalne wrażenie.
- Co na to żona? - pytam.
- Jak to co? Sprawa jest zupełnie bezpieczna. Jest śnieg, jest szybkość, nie ma drzew - Jasiek uśmiecha się od ucha do ucha.
- To jaka w takim razie była najbardziej ekstremalna rzecz, którą zrobiłeś?
- No ,chyba jednak też to.
Jego śmiech jest zaraźliwy. Chichoczemy obaj. - Wiesz, jak to było z tym rekordem w USA? Znałem wielu ludzi, którzy robili mnóstwo szalonych rzeczy. To była moja kontrybucja dla tego środowiska, mój wkład do sportów ekstremalnych.
Drugim może być Jędrek. Ma dopiero 10 lat, ale też wielki zapał i dostęp do najlepszego na świecie sprzętu. - Lubię z nim jeździć. Za parę lat pewnie nieźle mi dołoży. Ale nie wiem, czy chciałbym, żeby był zawodowym zjazdowcem. W końcu to jedynak, a sprawa jest trochę niebezpieczna - przyznaje w końcu Jasiek. Ale sam dobrze wie, że prawdziwych pragnień nie da się powstrzymać.
- Niedawno byłem w Słowenii, kręciliśmy tam filmy z Gravity Coasterem. Wzięliśmy rowery i zjeżdżaliśmy trasą Rock’n’Flow. Są tam niewyobrażalnie strome odcinki. Do tej pory śnią mi się po nocach. Budzę się rano z taką myślą: o rany, muszę tam zaraz wrócić.
Jan Karpiel był jednym z animatorów światowego rowerego downhillu i freeride’u, nie tylko jako konstruktor. Downhill, jak wyjaśnia Wikipedia, to „jedna z ekstremalnych odmian kolarstwa górskiego, polegająca na indywidualnym zjeździe rowerem na czas po stromych, naturalnych stokach. Ścieżki zjazdowe są często bardzo wąskie, kamieniste czy poprzecinane wystającymi korzeniami. Nierzadko są też urozmaicone uskokami o różnej wysokości (dropami)”. W Polsce ta dyscyplina sportu jest dość popularna (w Małopolsce można jeździć m.in. przy stacjach narciarskich w Myślenicach, Wierchomli i zakopiańskiej Harendzie), aczkolwiek jest uprawiana głównie amatorsko. Nie mamy zawodników liczących się w zawodach Pucharu Świata.