Zawaliłem Euro 2008, ale niczego nie żałuję
Ebi Smolarek w końcu przerywa milczenie! Zdradza kulisy porażki na Euro 2008, opowiada o mafii i ucieczce od futbolu, a także różnicy między Franciszkiem Smudą i Adamem Nawałką.
Co u pana, panie Ebi?
Zdrowy jestem, rodzina też. Dla mnie to najważniejsze.
Jak pan żyje?
Spokojnie. Tak jak zwykli ludzie. Latem pojadę nad morze, zimą - w góry. Szukamy z żoną miejsc na wakacje. Gdy jestem w Polsce, chodzę na ryby. Auto prowadzę, motorem też jeżdżę. W końcu nikt mi tego nie zabrania.
Jaką ma pan maszynę?
Jak to jaką? Harleya! To jedyny prawdziwy motocykl. Kupiłem najlepszy rocznik, 1981. Ja się wtedy urodziłem. I jeżdżę sobie tym Harleyem, reperuję go. Mam w domu mały warsztat i gdy się coś zepsuje, ubieram stare ciuchy i naprawiam. Mogę więc powiedzieć, że cieszę się życiem.
W Holandii czy w Polsce?
Większość roku spędzam w Holandii. Pod Rotterdamem mieszka moja żona Thirza, Holenderka zresztą, tam uczą się też moje dzieci. Synowie Mees i Faas mają sześć i dwa lata. W piłkę jeszcze nie grają, nie ciągnie ich na trawę. Mają czas. A w Polsce choć rzadko, to bywam regularnie.
W jakim języku pan myśli? Po niderlandzku, polsku?
Po niemiecku już nie, choć był taki okres. Teraz najczęściej po niderlandzku. Ale polskiego nie zapomnę, cały czas go praktykuję. Język jest dla mnie bardzo ważny. Moi synowie po polsku nie mówią, ale jeszcze to nadrobimy.
Coś pan w ogóle robi, poza tymi rybami i Harleyem?
Gdy pojawiam się w Polsce, najczęściej odwiedzam moje rodzinne strony, Łódź czy Aleksandrów Łódzki. Bywam też w Uniejowie. Mój kolega ma tam klub piłkarski, Termy. Pomagam mu. Mają podgrzewaną murawę, bo w mieście są źródła termalne, sztuczne boisko. Niedawno trenował tam nawet Górnik Łęczna. Zaangażowałem się w ten projekt. Niedawno na przykład wziąłem udział w treningu chłopców.
Bardzo długo namawiałem pana na tę rozmowę...
Nie pracuję w futbolu, więc nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Oglądam mecze, mam kontakt z piłką, ale nie jestem trenerem czy dyrektorem sportowym w dużym klubie. W mediach mnie nie ma. Nie mam Facebooka, Instagrama, Twittera. Ludzie mnie nie widują w telewizji. Nie rozmawiam z dziennikarzami. Nie potrzebuję tego.
Podobno był pan trenerem w Feyenoordzie.
Pracowałem z juniorami przez kilka miesięcy, ale rzuciłem to. To nie było coś, co mi pasowało. Nie nadaję się chyba na trenera. Teraz pomagam dwóm polskim menedżerom z Łodzi, mają agencję Global Mana-gement. Podpytują mnie, jak oceniam jakiegoś piłkarza. W Feyenoordzie będę czymś w rodzaju skauta na Polskę. Jeśli będą chcieli kogoś z Ekstraklasy, będę takiego piłkarza obserwował, interesował się nim. I tak śledzę najzdolniejszych juniorów.
Czyli menedżerka?
To brzydkie słowo. Nazwałbym siebie „człowiekiem, który pomaga talentom”. Widziałem w życiu kilka poważnych klubów i wiem, jak one funkcjonują. Mam świadomość, że chociaż wielu chłopaków ma talent, to niewielu ma szansę, aby go pokazać światu. Jednego nie stać na dobre buty, innego rodzice nie dowożą na treningi, bo nie mają czasu.
Pan im pomaga?
Spotkałem kilku nastolatków z okolic Łodzi, którzy pochodzą z bardzo biednych domów. I jeśli nie mają butów, to im je daję. Jeśli nie ma ich kto zawieźć na zajęcia, to pomagam. Nazwisk nie zdradzę, ale jeszcze o nich usłyszycie. Są dziś w klubach, trenują. Na razie jako „agenci” ponosimy tylko koszty, ale to inwestycja. Mam nadzieję, że nie będziemy żałować. Przecież boski Diego Maradona też pochodził z biedy. Tak samo Michael Jackson czy Mike Tyson. Im też ktoś musiał podać rękę.
Ogląda pan mecze reprezentacji Polski?
No, oglądam. Nie wszystkie i nie na żywo, ale wiem, co się dzieje. Skróty często przeglądam, newsy w internecie czytam. Na bieżąco jestem.
W czym ta drużyna jest lepsza od kadry Beenhakkera? O ile, pana zdaniem, jest.
My graliśmy w innych czasach. Niby to tylko dekada, ale kto wtedy przypuszczał, że będzie istniał Facebook, iPhone? Mieliśmy tylko komórki, to już był wypas. Futbol przez ten czas również się zmienił. Obecnie piłkarzom pomaga technologia. No i my nie mieliśmy gwiazd pokroju Roberta Lewandowskiego, Kuby Błaszczykowskiego, Arkadiusza Milika. Ale mieliśmy kolektyw. Drużynę, która jako pierwsza polska reprezentacja awansowała na mistrzostwa Europy. To była sensacja! Złamaliśmy pewną barierę. A to dało innym wiarę, że się da. Dla takich zawodników, jak Lewandowski czy Grzesiek Krychowiak, byliśmy inspiracją, oglądali nas w telewizji. Tak jak ja oglądałem Jurka Dudka, wygrywającego z Liverpoolem Ligę Mistrzów.
Teraz inspirują ci, których pan wymienił.
Tak, ale chcę zwrócić uwagę na coś ważnego. Musimy zachować czujność, bo piłkarze się starzeją. Błaszczykowski ma 31 lat, tyle samo Łukasz Piszczek i Łukasz Fabiański. Lewandowski w tym roku skończy 29 lat. Nie możemy zachłysnąć się tym wyjątkowym pokoleniem, trzeba wychowywać równie dobrych następców.
Da się w ogóle porównać te drużyny; tą obecną z tą z 2007 i 2008 roku?
Też mieliśmy swojego Lewandowskiego. Ale Mariusza. W Polsce był niedoceniany. A to gwiazda. Gdy odwiedziliśmy Kijów, na nazwisko „Lewandowski” otwierały się każde drzwi. Każde! Albo Jacek Krzynówek, wspaniały piłkarz. To byli liderzy z prawdziwego zdarzenia, motory napędowe. Obecnie bardzo zmieniła się mentalność. To pokolenie nazywam iPiłkarzami, jak iPhony. Są profesjonalistami, dbają o dietę, wizerunek medialny. Reprezentacja stała się strasznie skomercjalizowana. Pamiętam, że w 2008 roku chyba tylko ja nagrywałem reklamy. A dziś każdy kadrowicz ma podpisanych kilka kontraktów. O, wiem też jakie jest podobieństwo. My mieliśmy świetnego trenera, i oni mają również - Adama Nawałkę.
Pamięta pan Nawałkę, który terminował u Beenhakkera?
Oczywiście. To był bardzo miły facet. Rozmawiał ze mną kilkukrotnie, wiedział, jak mi doradzić. Leo był tym ostrym, Nawałka - tym spokojnym. Przy Beenhakkerze Nawałka się uczył. Czerpał z tego, co robił Leo. No i się nauczył. Przede wszystkim podejścia do zawodników. Dla mnie Nawałka to przeciwieństwo Franciszka Smudy. Różnica jest taka, że jeśli wybuchnie wojna, to z Nawałką pójdzie zespół. Smudę natomiast wszyscy zostawili.
Ostro…
Już nie gram, więc mówię co myślę.
A więc znów liczę na szczerość. Dlaczego na Euro 2008 zagraliście tak słabo?
Za długo byliśmy razem. Nie podołaliśmy stresowi. Po awansie na Euro Polska szalała. Nasi dziennikarze walczyli z niemieckimi, nagonka była cały czas. Poza tym Beenhakker zmienił drużynę. To nie był zespół z eliminacji. Nowe nazwiska, nowe pozycje starych piłkarzy. Każdy z tych problemów miał swoją wagę. Gdy się skumulowały, powstał spory ciężar.
Często pojawiały się opinie, że treningi w Bad Waltersdorf były zbyt intensywne.
To prawda, tak było. W sezonie 2007/08 zagrałem w Racingu Santander 34 ligowe mecze. Do tego Puchar Hiszpanii, mecze reprezentacji. Podobnie kilku innych, na przykład Krzynówek, Jacek Bąk. Inni zawodnicy z kolei w klubach byli rezerwowymi, brakowało im rozegranych minut. My powinniśmy lekko potrenować, żeby odzyskać świeżość, oni - pobiegać mocniej, żeby dostać sił. Codziennie były badania - pobierali nam krew, pot, wszystko. A nas to tylko denerwowało. Po co testy, skoro cały sezon byliśmy w gazie? Nic z tego nie wynikało. Lindemann jednak wszystkich traktował tak samo.
Nie mogliście iść do Beenhakkera?
Ale my z nim rozmawialiśmy. Poszła delegacja, tłumaczyła, że jest za ciężko. Ale on miał swoje teorie. Zaufał Lindemannowi, bo według jego wykresów wszystko było fajnie. A nie było. Później nie mieliśmy szybkości, dynamiki.
A atmosfera?
Popsuła się po pierwszym meczu, z Niemcami. Wtedy już właściwie było po nas.
Pan zawiódł?
Nie byłem w najlepszej formie, mogłem pokazać dużo, dużo więcej. Tak, zawiodłem. Ale tak może powiedzieć o sobie każdy piłkarz, nawet Artur Boruc. Po meczu z Austrią byłem wściekły, pozostali także. Jeśli ktoś twierdzi, że w 2008 roku pokazał się z dobrej strony, to bredzi. Wszyscy zagraliśmy beznadziejnie.
Z Robertem Lewandowskim po raz pierwszy spotkał się pan już po Euro, w 2008 roku. Widział pan w nim to wyjątkowe „coś”?
Chyba każdy widział. Ale nie sądziłem, że zrobi taką karierę. Najwięcej dała mu praca z panem Jürgenem Kloppem, który zabrał go do Niemiec.
Chciałby pan stworzyć z Robertem duet?
Z przyjemnością. Bylibyśmy jak Jan Koller i Ebi Smolarek w Borussii! Robert grałby jako wysunięty napastnik, ja ustawiłbym się za nim. Szukalibyśmy się, rywale mieliby z nami duże problemy.
A co wtedy z Milikiem?
Znaleźlibyśmy mu miejsce na skrzydle.
Tam jest Bartosz Kapustka.
Szkoda mi tego chłopaka. Ma wielki talent, ale źle wybrał. Jeśli koniecznie chciał podpisać umowę z Leicester, powinien dogadać się tak, aby jeszcze rok, albo i dwa, zostać w Polsce, w Cracovii. Ograć się, zmężnieć i dopiero wyjechać. A on skończył na głęboką wodę… Ale pożytek z niego będzie. Tak myślę.
A propos Lewandowskiego- to pan był pierwszą polską gwiazdą Borussii Dortmund…
„Lewy” miał dzięki mnie łatwiej. Kiedy w styczniu 2005 roku przyjechałem do Dortmundu, Polacy nie trzęśli Bundesligą. Ale grałem dobrze, tak samo Kuba Bła-szczykowski, który pojawił się tam dwa lata później. Razem zrobiliśmy naszym rodakom bardzo dobrą reklamę. Ale łatwo na początku nie było… Gdy się tam pojawiłem, kibice Borussii byli uprzedzeni do nas, Polaków. Podobnie było zresztą we Frankfurcie wtedy, gdy w Eintrachcie grał mój ojciec, Włodzimierz.
Był pan dyskryminowany?
„Bild” pisał na przykład o mnie: „ten Polak”, a nie „ten Smolarek”. Fani byli bardzo nieufni. Musiałem zdobyć respekt. A jedynym sposobem było strzelanie bramek. No to strzelałem. Dopiero kiedy pokazałem umiejętności, zaczęli mnie szanować. Po pół roku byłem tam gwiazdą, liderem.
Czemu nie wyszło panu w Santander? Pojawił się pan tam jako gwiazda.
Żałuję, że nie zostałem w Niemczech. Miałem konkretne oferty z Wolfsburga, Hannoveru i HSV. Mogłem też zostać w Dortmundzie. To było moje miejsce, moja liga. Ale uparłem się, że chcę zmiany, czegoś nowego. Okazało się, że Hiszpanie traktowali piłkę zupełnie inaczej, niż Niemcy. Nie pasowało mi ich podejście. Brakowało etosu. Organizacja w klubie też była daleka od tej z Bundesligi. Zagrałem tam w 40 meczach, strzeliłem sześć bramek. Powinno być dużo więcej.
Kolejne ruchy też nie były trafione: wypożyczenie do Boltonu, gra w greckiej Kaváli, wyjazd do Kataru…
Do Anglii musiałem jechać. Dostałem ofertę nie do odrzucenia. Prezydent racingu Francisco Pernía powiedział mi w prywatnej rozmowie, że jeśli nie wyjadę, to nie będę grał. Nie miałem żadnego wyboru. Najzabawniejsze jest to, że trener Gary Megson pierwszy raz zobaczył mnie na oczy na treningu. Nie miał pojęcia o tym transferze. To były jakieś prywatne interesy Perní i szefa Boltonu, Phila Gartside’a.
W Anglii też pan nie pograł.
Poszedłem do ligi, która nie była dla mnie. Nie pasowałem tam. Od początku byłem więc na straconej pozycji.
A Kavála?
Dostałem naprawdę świetną ofertę. Później okazało się, że Makis Psomiadis, właściciel klubu, to gangster. Mafia. I przy okazji… bardzo sympatyczny człowiek. Wypłacił mi cały kontrakt co do grosza, choć opóźnienia były. Co więcej, w Kaváli urodził się mój syn Mees. Psomiadis załatwił nam najlepszy szpital i opiekę dla Thirzy. Był pierwszą osobą, poza mną oczywiście, która odwiedziła Meesa w szpitalu. Wszedł na salę z wielkim cygarem, dał mi białą kopertę z kasą i powiedział: „Zanieś to do banku”. Później ucałował syna w czoło i dodał: „Good luck”, powodzenia. Słowo daję, prawdziwy Ojciec Chrzestny. Jakiś czas później okazało się, że trafił do więzienia.
W Grecji grał pan w ustawionych meczach?
Pewności nie mam, ale grałem w takich, które śmierdziały. I z naszej, i ze strony rywali. To było więcej niż raz. Dowodów jednak nie mam. Z ich mowy nic nie rozumiałem.
Jest coś, czego pan żałuje?
Z jednej strony - nie. Miałem bardzo ładną karierę, zarobiłem sporo pieniędzy, jestem zdrowy. Ale może za wcześnie odszedłem z Dortmundu? Za to zwiedziłem trochę świata, poznałem nowe kultury: niemiecką, hiszpańską, grecką i arabską.
A była oferta, która jest zadrą do dziś?
Ta z Hamburga. W 2007 roku sprowadzali wtedy dobrych zawodników, Mohameda Zidana, Romeo Castelena, widać było, że rosną. Mogłem iść do tego HSV, bardzo mnie chcieli. Podobno kiedyś interesowała się mną także Roma, ale konkretów nigdy nie było.
Słabo wyszło pana zakończenie kariery. Zagrał pan 20 meczów w Jagiellonii Białystok, a później nagle pan zniknął…
Nie sądziłem, że taki będzie koniec. Mogłem lecieć do Chin, wrócić do Kataru i zarabiać tam kasę. Ale to nie było to. Zdecydowałem, że czas odpocząć, spędzić czas z żoną, synem. Wcześniej żyłem na walizkach. Dziś wiem, że to był dobry wybór. Jesteśmy zadowoleni z tego, co mamy. Jeden krok w tył pozwala czasem zrobić dwa do przodu.
Nie planuje pan meczu pożegnalnego?
Nie lubię świateł reflektorów. To nie dla mnie, to nie mój świat. Wiem, co osiągnąłem, wiem też, że ludzie wciąż mnie pamiętają. Ten mecz nigdy nie zostanie więc rozegrany. Bo go nie potrzebuję. Jak ktoś chce ze mną rozmawiać to już tyko o tym, co aktualnie robię.
Rozmawiał Sebastian Staszewski
Polsat Sport, Polsatsport.pl