Zaskocz, zabij, zniknij...

Czytaj dalej
Fot. archiwum, Paweł Stachnik
Paweł Stachnik

Zaskocz, zabij, zniknij...

Paweł Stachnik

OPERACJE SPECJALNE. Tajne akcje wojskowe są jednym z narzędzi amerykańskiej polityki. Prezydenci USA sięgają po nie, gdy dyplomacja nie wystarcza, a wojna to krok zbyt radykalny.

W 1940 r. w Wielkiej Brytanii powstał Zarząd Operacji Specjalnych (SOE, Special Operations Executive). Była to tajna struktura podległa rządowi, mająca zająć się prowadzeniem wojny nieregularnej na okupowanym przez Niemców kontynencie. Odpowiednio przeszkoleni agenci SOE mieli być zrzucani w okupowanych krajach i tam dokonywać zamachów, aktów dywersji i sabotażu oraz wspomagać ruch oporu.

Rzeczywiście, o akcjach SOE wkrótce zaczęło być głośno, a najsłynniejszą z nich stał się zamach na Protektora Czech i Moraw Reinharda Heydricha, zabitego w maju 1942 r. w Pradze przez dwóch czechosłowackich komandosów przeszkolonych w Wielkiej Brytanii. Tymczasem o utworzenie podobnej tajnej organizacji od dawna zabiegał w USA emerytowany generał William J. Donovan. Rozgłos, jaki zdobyło zabicie Herydricha, pomógł sprawie i dwa tygodnie później rezydent Franklin D. Roosevelt powołał swoim dekretem Biuro Służb Strategicznych (OSS, Office of Strategic Services).

Stany Zjednoczone uzyskały w ten sposób narzędzie do prowadzenia działań nieformalnych, tajnych. Odtąd sekretne operacje służb specjalnych na stałe weszły do arsenału amerykańskiej polityki. Prezydenci USA sięgali po nie wtedy, gdy dyplomacja nie wystarczała, a wojna okazywała się zbyt skomplikowana lub zbyt droga.

Dzieje tej tzw. trzeciej opcji, „tertio optia”, czyli tajnych rządowych operacji, opisała amerykańska dziennikarka Annie Jacobsen w wydanej właśnie książce „Zaskocz, zabij, zniknij”. Przy pracy nad nią autorka korzystała z licznych odtajnionych przez CIA dokumentów, rozmawiała też z wieloma uczestnikami takich misji od czasów wojny koreańskiej po trwającą właśnie wojnę z terroryzmem.

Zabić Hitlera

Pierwszą grupą amerykańskich agentów było 56 ochotników, którzy w ramach operacji „Jed-burgh” przeszli specjalne szkolenie w tajnej bazie w Wirginii. Następnie wysłano ich do Wielkiej Brytanii na bardziej zaawansowany kurs. Uczyli się tam łączności, posługiwania rozmaitą bronią, podkładania ładunków wybuchowych, walki w ręcz, skoków ze spadochronem. W przeddzień lądowania w Normandii, 5 czerwca 1944 r., pierwsza grupa Amerykanów z OSS została zrzucona nad Francją, by we współpracy z ruchem oporu prowadzić dywersję na tyłach Niemców. Po niej zrzucono kolejne oddziały; w sumie było ich kilkadziesiąt. Ich hasło brzmiało „Zaskocz, zabij, zniknij”.

Agencja uznała, że walkę trzeba prowadzić cudzymi rękami. Zaczęto więc tworzyć oddziały złożone z koreańskich i chińskich antykomunistów

W OSS powstał też plan… zabicia Adolfa Hitlera. Nosił kryptonim „Iron Cross” (Żelazny Krzyż). Przewidywał wykorzystanie pięcioosobowej grupy niemieckich jeńców, którzy zgodzili się współpracować z Amerykanami. Mieli zostać przeszkoleni i zrzuceni na spadochronach w Austrii. W mundurach Wehrmachtu, udając niemieckich żołnierzy, mieli dostać się do górskiej siedziby Hitlera zwanej Orlim Gniazdem i zlikwidować go.

Pomysł jak z kiepskiego wojenno-sensacyjnego filmu, tyle że prawdziwy. Rzeczywiście w nieujawnionym do dziś miejscu w Europie prowadzono dywersyjne szkolenie grupy niemieckich jeńców, a ich dowódcą został amerykański oficer z OSS Aaron Bank. Uczył ich technik zwiadu, ukrywania się, infiltracji. Każdy z komandosów otrzymał kapsułkę z cyjankiem, a Bank dużą sumę w gotówce na ewentualne łapówki. Grupa osiągnęła gotowość wiosną 1945 r., a kpt. Bank poleciał na tajną odprawę do gen. Eisenhowera do Paryża, by omówić szczegóły. Był już jednak kwiecień 1945 r. i amerykańskie wojska zbliżały się do Orlego Gniazda.

Takie były początki amerykańskich operacji specjalnych. Ich kolejną odsłonę przyniosła wojna w Korei w latach 1950-1953. Tym razem organizatorem była utworzona w 1947 r. Centralna Agencja Wywiadowcza (CIA), wywodząca się z Biura Służb Strategicznych. Agencja uznała, że walkę z wrogiem trzeba prowadzić cudzymi rękami. Zaczęto więc tworzyć wojskowe oddziały złożone z koreańskich i chińskich antykomunistów, szkolić je, a następnie zrzucać za liniami wroga, gdzie miały prowadzić akcje sabotażowe i dywersyjne.

Okazało się wtedy, że operacje specjalne są nie w smak armii, która po pierwsze nie lubiła konkurencji, a po drugie lekceważyła działania partyzanckie. To zapoczątkowało konflikt, który będzie się ciągnął przez lata: rywalizacji CIA i Pentagonu o monopol na tajne działania o charakterze wojskowym.

Bo armia też zapragnęła mieć własne oddziały specjalne. Pierwszy taki zespół do działań niekonwencjonalnych utworzono w 1952 r. w Fort Bragg w Kalifornii. A dowodził nim nasz znajomy – Aaron Bank z OSS. Zespół przeniesiono potem do Europy Zachodnie, do Niemiec, gdzie w Bad Tölz zajął dawny ośrodek szkoleniowy Waffen SS. Jednostkę poddano specjalnemu szkoleniu w działaniach dywersyjnych za nieprzyjacielskimi liniami. Tak narodziły się słynne Zielone Berety.

Obalmy prezydenta

Na razie jednak wróćmy do Korei. Prowadzenie akcji specjalnych okazało się tam bardzo trudne. Zrzuceni za liniami wroga Amerykanie z oczywistych powodów nie mogli się wtopić w miejscową ludność. Nie mogli też – jak niegdyś we Francji – liczyć na jej przychylność i pomoc. Przeciwnie, należało raczej spodziewać się jej współpracy z komunistami. Wielu Koreańczyków i Chińczyków, którzy dali się zwerbować w obozach jenieckich było podwójnymi agentami.

Ogromna liczba akcji specjalnych w Korei zakończyła się katastrofą: „Tysiące antykomunistów obcego pochodzenia zostało zrzuconych do Korei Północnej i nigdy nie powróciło”. W opracowanej później przez CIA analizie akcje paramilitarne określono jako „nieskuteczne, ale i prawdopodobnie moralnie naganne, jeśli weźmie się pod uwagę liczbę ofiar”.

Zabójstwa, przewroty, spiski

Znacznie lepiej poszło Agencji na innym kontynencie – w Ameryce Południowej. Rządzący w Gwatemali prezydent Jacobo Arbenz Guzmán zaczął wprowadzać reformy w tym zacofanym kraju. Zaprowadził m.in. reformę rolną, która uderzyła w produkującą banany amerykańską United Fruit Company, będącą największym właścicielem ziemskim. Na to Waszyngton nie mógł pozwolić.

W ukrytych w dżungli obozach w Hondurasie, Nikaragui i Salwadorze CIA wyszkoliła oddziały najemników, na czele których postawiła byłego gwatemalskiego oficera Carlosa Castillo Armasa. Następnie z jej wsparciem rebelianci w czerwcu 1954 r. dokonali przewrotu obalając Guzmána. Jego miejsce na stanowisku prezydenta zajął Armas, który cofnął reformy i wprowadził reakcyjny reżim mordujący przeciwników politycznych. Wpływy USA i United Fruit Company w Gwatemali zostały utrzymane.

Kolejną akcję tego typu CIA przeprowadziła w Iranie. Tamtejszy premier Mohammad Mosaddegh starał się ograniczyć pozycję zachodnich firm naftowych eksploatujących irańskie złoża ropy. Reformował też kraj, wprowadzając m.in. takie nowości jak wolność słowa i zgromadzeń. Lewicowe inklinacje Mosaddegha wywoływały niepokój Waszyngtonu, że być może zechce on zwrócić się w stronę zawsze zainteresowanego Iranem ZSRR. Dla bezpieczeństwa postanowiono go obalić.

Drogą intryg, korupcji i wywoływania zamieszek doprowadzono do usunięcia Mosaddegha, a jego miejsce zajął wyznaczony przez CIA gen. Fazlollah Zahedi. Nowy rząd cofnął reformy poprzednika. Sam Mosaddegh został aresztowany i skazany, a wielu jego współpracowników zamordowano.

Klęska za klęską

Udane doświadczenia z Gwatemali i Iranu skłoniły CIA do sięgnięcia po ten sam modus operandi w przypadku Kuby. Przejęcie władzy na wyspie przez antyamerykańsko nastwionego rewolucjonistę Fidel Castro nie mogło pozostać bez odpowiedzi. Kuba leżała zaledwie 150 km od wybrzeży Florydy i mogła stanowić rzeczywiste zagrożenie. Latem 1960 r. Agencja zaczęła werbować kubańskich dysydentów w wieku poborowym do paramilitarnego oddziału o nazwie Brygada 2506.

Bin Laden rzucił na Stany fatwę i wezwał muzułmanów do zabijania Amerykanów w każdym miejscu na ziemi

Zebrano ponad 1,4 tys. ochotników, których instruktorzy Zielonych Beretów szkolili w dżungli na Florydzie do roli żołnierzy, szpiegów, dywersantów i pilotów. Potem obóz przeniesiono do zaprzyjaźnionej Gwatemali. Jednym z ochotników był 18-letni Felix Rodriguez, pochodzący z zamożnej hawańskiej rodziny. Jego CIA nakłoniła do dokonania zamachu na Fidela Castro. Rodriguez został przerzucony na wyspę i zamelinowany wśród członków opozycji. W odpowiednim momencie miał zastrzelić Fidela z karabinu snajperskiego podczas jednej z parad w Hawanie.

W międzyczasie 17 kwietnia Brygada 2506 dokonała lądowania na plażach Kuby. Czekały na nią tam o wiele liczniejsze siły rządowe, które w dwudniowych walkach rozbiły rebeliantów. Organizowane przez CIA wsparcie z powietrza okazało się w niewystarczające. Większość emigrantów została zabita lub dostała się do niewoli. Rodriguezowi cudem udało się uciec z Hawany i ocalić życie, o czym po latach opowiedział autorce książki. Pamięć o członkach Brygady 2605 do dziś podtrzymywana jest wśród Kubańczyków mieszkających na Florydzie.

Inwazja poniosła klęskę, a Stany Zjednoczone skompromitowały się. Prezydent John F. Kennedy wpadł we wściekłość. Odebrał CIA prowadzenie tajnych operacji i przekazał je armii. Teraz to wojsko było górą. Miało szansę się wykazać, bo USA zaangażowały się w Wietnamie, chcąc powstrzymać komunistyczną infiltrację tego kraju. Zaangażowanie z czasem przerodziło się w wojnę, jedną z najtrudniejszych, jakie prowadziły Stany Zjednoczone.

Wietkong okazał się twardym przeciwnikiem. W wojnie partyzanckiej był lepszy

Wojsko zaczęło formować oddziały specjalne do działań dywersyjnych i partyzanckich. Służyli w nich południowi Wietnamczycy dowodzeni przez oficerów i podoficerów Zielonych Beretów. Oddziały wysyłano na tyły wroga, gdzie dokonywały zwiadów, dywersji, zasadzek. Ich członkowie nosili mundury bez oznaczeń i korzystali z nieoznakowanej broni. Misje – podobnie jak te w Korei organizowane przez CIA - okazały się bardzo trudne. W książce Annie Jacobsen znaleźć można opisy wielu akcji, które zakończyły się klęską, masakrą oddziału, śmiercią lub niewolą jego członków. Wietkong okazał się twardym przeciwnikiem. W wojnie partyzanckiej to on był lepszy.

Klęska w Wietnamie sprawiła, że Waszyngton zaczął się wycofywać z nieformalnych akcji. Armii i CIA obcinano budżety, likwidowano programy tajnych operacji. Doświadczonych agentów zwolniono do cywila. Jeden z rozmówców autorki, weteran z Korei i Wietnamu, zaczął pracować na poczcie w Teksasie.

Namierzyć bin Ladena

Odmianę losu przyniósł rozwój międzynarodowego terroryzmu w latach 70. Organizacje takie jak Czarny Wrzesień, Fatah, Hezbollah

organizowały krwawe zamachy bombowe, zabójstwa i porwania. Terrorystyczne zagrożenie wymusiło zainteresowanie się tym zjawiskiem przez CIA, tym bardziej, że celem ataków stali się także obywatele amerykańscy. Szczególnie widoczne stało się to po 1989 r., kiedy saudyjski milioner Osama bin Laden, który dotychczas wspomagał swoimi pieniędzmi afgańskich mudżahedinów, zwrócił się przeciw USA.

Bin Laden rzucił na Stany fatwę i wezwał muzułmanów do zabijania Amerykanów w każdym miejscu na ziemi, bez oszczędzania kobiet i dzieci. Ameryka była szatanem i należało go zniszczyć. Terrorystyczna siatka Osamy zwana Al-Kaidą zaczęła organizować zamachy na amerykańskie obiekty - ambasady w Kenii i Tanzanii, niszczyciel USS Cole, a wreszcie na wieżowce World Trade Center w Nowym Jorku. Ten ostatni atak był dla Amerykanów szokiem. Prezydent George W. Bush ogłosił wojnę z terrorem.

CIA otrzymała nowe uprawnienia, większy budżet i większe możliwości. Agenci Wydziału Operacji Specjalnych ruszyli do Iraku, by wspierać kurdyjski ruch oporu przeciw Saddamowi Husajnowi, a potem setki funkcjonariuszy wylądowały w opanowanym przez talibów Afganistanie. To właśnie CIA i jej ludzie jako pierwsi rozpoczęli tam działania przeciw talibom i Al-Kaidzie. Prowadzili wywiad, współpracowali z oddziałami Sojuszu Północnego, namierzali ważnych terrorystów. Do użytku weszły drony, przy pomocy których lokalizowano cele i likwidowano je. Na przywódców talibów polowały oddziały operacyjne CIA.

Polowano także na bin Ladena. W 1991 r. jeden z bohaterów książki, agent Billy Waugh, weteran z Korei i Wietnamu, namierzył Osamę w Chartumie. Ustalił jego dom i sfotografował go z bliska. Zaproponował też przełożonym zlikwidowanie tego sponsora terroryzmu. Sprawa trafiła na biurko prezydenta Billa Clintona, który nie wyraził zgody. Ponowne namierzenie Osamy zajęło Amerykanom 20 lat. Dopiero w 2011 r. wywiad ustalił, że ukrywa się w mieście Abbottabad w Pakistanie. Został tam zabity 2 maja 2011 r. przez komandosów z Navy Seals. Ale jak podaje Annie Jacobsen, akcję zorganizowało i nadzorowało CIA.

Paweł Stachnik

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.