Zaplątany w taśmę, zapadnięty w dołku, czad w pokoju
Lekkoatleci z naszego regionu przed wojną osiągali znakomite wyniki, ale i doświadczali wiele przygód. I tych humorystycznych, i nieco groźnych - było ich niemało. Przywołuje je w swojej książce „Medale i rekordy. Z historii lekkiej atletyki w regionie podlaskim 1921 - 2017” Jerzy Górko. Te różne ciekawostki i anegdoty wzbogacają tło sportowych sukcesów, pokazując jakże odmienne od dzisiejszych warunki uprawiania sportu. Po przypomnieniu mistrzostw Polski w 1935 roku, rozegranych w Białymstoku, powracamy do tych wspomnień ponownie.
Sport w przedwojennej Polsce cieszył się wielką popularnością. Nie inaczej było w Białymstoku. Kibice ze wszystkich stron miasta bardzo licznie schodzili się na zawody. Nie było takich zabezpieczeń jak dzisiaj, więc bywało, że niemal wchodzili na zawodników. I takiej trochę niefortunnej sympatii widzów doświadczył pewnego razu znakomity sprinter Kazimierz Kucharski. Kończąc bieg na 3 km, wpadł na niesforną niewiastę, która przechodziła akurat trasę. Potrącił ją i sam upadł. Szybko jednak się pozbierał, nadrobił stratę i tuż przed metą wyprzedził rywali.
Z Kucharskim wiąże się wiele przygód. W 1934 r. na Mistrzostwa Europy w Turynie udała się zaledwie 5-osobowa polska reprezentacja. Znalazło się w niej dwóch jagiellończyków: właśnie Kazimierz Kucharski i Edward Luckhaus. Na zawody pojechali pociągiem. Kiedy pociąg zatrzymał się w Dziedzicach-Zebrzydowicach, ostatniej wówczas polskiej stacji granicznej, Kucharski, znany z rozrywkowego trybu życia, najzwyczajniej w świecie wraz ze skoczkiem wzwyż - Jerzym Pławczykiem wysiadł i poszedł do bufetu. Panowie tak się tam zasiedzieli, że kiedy wyszli, zobaczyli pusty peron. Pociąg odjechał już jakieś 300 metrów i nawet rekordzista świata w sprincie nie dogoniłby go - opisuje Jerzy Górko. - Na dodatek obaj polscy zawodnicy zostali bez pozostawionych w przedziale marynarek. Pożyczyli je od znajomych w pobliskich Katowicach, a do Turynu dojechali tuż przed rozpoczęciem mistrzostw następnym pociągiem. Nie był to koniec pechowych przygód jagiellońskiego biegacza. W eliminacjach biegu na 800 metrów Kucharski startując w nowych kolcach, poranił sobie stopy. I niestety w finale zajął tylko 6. miejsce, choć był powszechnie typowany na medalistę w swojej konkurencji. Szczęście niebawem wróciło. Kucharski był w znakomitej formie i w kilka dni po mistrzostwach, jak już był w pełni sił, uplasował się na 2. pozycji w biegu na 1 kilometr w silnie obsadzonym mityngu w Mediolanie.
Z kolei Bernard Zasłona, drugi nasz słynny sprinter, sześciokrotny mistrz Polski, biegał z tak wielkim zaangażowaniem, że wpadał na metę z ogromnym impetem. No i dwukrotnie skończyło się to dla niego niefortunnie. W 1935 r. kiedy mistrzostwa Polski odbywały się w Białymstoku, przypomnijmy, biedak zaplątał się w taśmę. Poobijał się i w finale niestety nie mógł już startować. Po raz drugi pech go dopadł na mistrzostwach kraju w Poznaniu. Wprawdzie Wielkopolanie słyną z porządku, ale tym razem to, co się stało, było zaprzeczeniem tej potocznej opinii - stwierdza Jerzy Górko. - Otóż organizatorzy zawodów dosyć niedbale zasypali kopane przez sprinterów na żużlowej bieżni dołki i Zasłona wpadł w jeden nich. A wszystko przez to, że wówczas nie używano jeszcze bloków startowych. W efekcie białostoczanin nadwyrężył dopiero co zaleczone więzadło w kolanie i zdobył dwukrotnie tylko brązowe medale na 100 i 200 metrów.
Z Zasłoną związana jest jeszcze jedna ciekawostka. Jego talent został bowiem odkryty dopiero gdy miał 25 lat (w 1934 r.), co jak na sprintera było wyjątkowo zaawansowanym wiekiem. A wszystkie swoje największe sukcesy odniósł on w barwach Policyjnego Klubu Sportowego Sparta Białystok.
A teraz zabawne zdarzenia z historii powojennej. Leonard Mojsiejko, fenomenalny biegacz na 800 metrów pochodził z Olecka. Często więc trenował, biegając w lesie. Któregoś razu na swojej codziennej trasie spotkał gospodarza jadącego furmanką do domu. Gdy dobiegł do niego, ten przestraszony zaczął prosić: panocku, wszystko oddam, tylko nie zabijajcie.
W 1945 r. były rozgrywane pierwsze po wojnie mistrzostwa Polski w Łodzi. Nasi zawodnicy zdecydowali się jechać przygodnym transportem, wzięli więc ze sobą spory zapas bimbru, bo to był najlepszy środek płatniczy. I doskonale się sprawdził, jako że najczęściej zatrzymywały się ciężarówki kierowane przez żołnierzy, którzy za butelkę takiej gorzałki gotowi byli wiele zrobić. Problem był z powrotem, ponieważ zapasy alkoholu wyczerpały się i zawodnicy jechali dwa dni stłoczeni w przepełnionych do granic możliwości wagonach.
Przed wojną zawody lekkoatletyczne odbywały się oddzielnie dla mężczyzn i dla kobiet. Medalowa passa pań z naszego regionu w lekkoatletycznych Mistrzostwach Polski rozpoczęła się od startów w hali. W lutym 1933 r. w Przemyślu brąz w skoku wzwyż wywalczyła Irena Daszuta z Jagiellonii.
Z tymi mistrzostwami wiąże się pewna nietypowa historia. Otóż w sali, w której nocleg miały ekipy z Białegostoku i Wilna, zaczął się ulatniać czad z uszkodzonego kaflowego pieca. Na szczęście w porę to spostrzeżono, ale część osób odczuła na zdrowiu skutki tej niefortunnej nocy i konieczna była interwencja lekarska. Wspomniana Daszutówna (taka pisownia była popularna w okresie przedwojennym), jak zaznacza Jerzy Górko, stanęła także na podium Mistrzostw Polski na otwartym stadionie, zdobywając w 1936 r. w Łodzi srebro w biegu na 200 m. Co ciekawe, okazała się ona pierwszą lekkoatletką w regionie, która uprawiała sport również po wyjściu za mąż - w 1937 r. pod nazwiskiem Zimnoch.
Natomiast cały czas pod panieńskim nazwiskiem startowała Helena Tokarzewicz, druga lekkoatletka Jagiellonii. Ona też wywalczyła medal w Mistrzostwach Polski seniorek, w 1933 r. w Królewskiej Hucie sięgnęła po srebro w skoku w dal.
Medalową jedynaczką spoza Białegostoku była Zofia Kwasiborska z Supraślanki Supraśl. W kwietniu 1936 r. na trasach w Poznaniu w biegu przełajowym na 1,2 kilometra sięgnęła po brąz. Sprawiła swoim występem w tych zawodach ogromną sensację, gdyż miała wówczas zaledwie 18 lat.