Zapach białych róż i inne nasze kompleksy
Oboje jesteśmy absolwentami polonistyki, i to na UJ, co jest zaszczytem, ale i pewną wrażliwością. I chyba dlatego od długiego już czasu kusi mnie temat języka polskiego na politycznych wiecach. Nawet nie pod względem technicznym - bo przecież nie każdy jest mówcą. Ale kulturowym, w odwoływaniu się do pojęć, symboliki, wspólnoty kultury języka…
Coś czuję tu chęć powrotu do słynnych już „białych róż”, jako symbolu nienawiści, jak je określił poseł prezes w przemówieniu. Takie określenie wyglądałoby na skandal kulturowy lub prowokację, gdyby rzecz potraktować poważnie. Zdarzenie jest już wprawdzie nieco zamierzchłe, ale znamienne. Bo trudno sądzić, że ktoś może być tak niedouczony, żeby symbol „białej róży” aż tak przekręcić!
Od lat niepamiętnych „biała róża” jest w kulturze symbolem niewinności, pokoju, radości, znakiem uroczystości specjalnych, jak Pierwsza Komunia Święta, czy ślub. Jak można szczycić się tym, że kreuje się… absurd? I jak mogą słuchacze przyjmować za dobrą monetę aż taką dowolność skojarzeń? Czyżby odbiorcy to też dyletanci, czy może jest im wszystko jedno? Zawstydzające!
Pamiętam, jak przyjechał papież, nasz papież, pierwszy raz, w 1979 roku, a więc w socjalizmie, gdy wszyscy wiedzieli, że telewizja oficjalnie miała przykazane, że „nie filmujemy tłumów”, a „tylko stare kobiety i zakonnice”. To wtedy milicjanci, właśnie jeszcze milicjanci, dawali kobietom białe róże na znak poczucia wspólnoty ze społeczeństwem, wbrew oficjalnej propagandzie.
Ale jeśli obecne przekręcenie symbolu jest „zwykłym” chlapaniem słowami, to pewnie nawet nie chodzi o pewność, że „ciemny lud” i tak nie zauważy gwałtu na kulturze! Nie tylko polskiej: pamiętamy piękny film niemiecki o rodzeństwie Scholl, studentach, którzy byli twórcami antyhitlerowskiego, niemieckiego ruchu, nazwanego właśnie Białą Różą.
Człowiek, który miałby nad swoimi słowami chociaż odrobinę kontroli, czegoś takiego nigdy by nie powiedział!
A więc o co chodzi? O nonszalancję? Chyba że to strach przed suwerenem tak przekręca zdrowe myślenie, że władza we wszystkim widzi wrogie działania i jak nowy Don Kichot chce walczyć nawet z różami?
Jak pamiętamy, białe róże tak rozpaliły w mówcy emocje, że zapomniał, po co stanął na drabince : przemówienie miał krótkie, zajął się tylko „pełnymi nienawiści ludźmi, którzy stoją z białymi różami”. Nawet nie wspomniał o katastrofie, a to była kolejna miesięcznica. I tylko towarzysze partyjni czujnie skomentowali, że ci z różami zakłócili czas modlitwy. A stali obok, więc gdzie usłyszeli modlitwę?
Czyżby to nowy scenariusz dla „ucha prezesa” wszystko poplątał? Ze zdumieniem oglądamy, że często dzięki językowi w przemówieniach miesza się ludziom kpina z rzeczywistością, a to słowne chlapanie na prawo i lewo, z okazji i bez okazji, wchodzi „pod strzechy” i uniemożliwia jakikolwiek publiczny dyskurs.
Każdy, kto przemawia publicznie, wie, że to wielka umiejętność mieć słowo pod kontrolą i jeszcze o kulturze pamiętać. Natomiast w tych różnych przemowach widzę tylko samozadowolenie z tego, że się rządzi, a więc można dowolnie paplać. Najlepiej obrażając „wrogów”, czyli wszystkich poza własnym kręgiem. Ale można też iść w kierunku dumy narodowej, jak zwykle czyni pani premier.
Rzeczywiście, rządzący kompletnie nie wiedzą, co to znaczy kontrolować swoje słowa. Sam pan prezes zresztą kiedyś o tym powiedział, kalecząc jak zwykle polski język, że „mówiem jak mówiem” - w podtekście: mam prawo. Mam prawo kaleczyć polski język, mam prawo obrażać i przezywać, wynajdywać najgorsze terminy na określanie was, bo przecież nie jesteście obok, ergo: jesteście wrogami, gorszym sortem, świniami oderwanymi od koryta, spadkobiercami agentów, komunistami i złodziejami… itd. - zresztą, któż to spamięta. A nikt nie wie, kiedy prezes dojdzie do końca tej litanii i czy kiedykolwiek wyczerpie mu się chęć obrażania ludzi.
Z drugiej strony trudno tego nie podziwiać. Trzeba być chyba specjalnie szkolonym, żeby znać tylko słowa negatywne, bo naturalną wielkością każdego języka jest różnorodność, także w wyrażaniu stanów emocjonalnych.
No, ale to wyższa umiejętność. Może więc nie ma po co mówić o skupieniu i odpowiedzialności za słowo, bo może o coś innego chodzi? O ogólniki, które mają być wyrazem stałości postaw? Albo niezmienności misji? Np.: „mam odwagę powiedzieć Europie, dokąd zmierzasz?” Albo: „wstań z kolan”.
Nie lubię słuchać takich przemówień, bo mam wciąż takie poczucie, że właśnie w języku najłatwiej ujawnia się straszny kompleks władzy. Że wszystko już mają, a jeszcze czują, że ich ludzie nie w pełni kochają. Bo przecież za takie „500+” to powinni kochać! Powinno być 80 proc., a nie wciąż 33 czy 39! Dlaczego nas nie kochają? Przecież tak czuwamy, tak o nich walczymy? A oni „białymi różami” chcą w nas rzucać?