Zalew Siemianówka zalał historię kilku wsi i kilkuset mieszkańców
Mikołaj Stocki był sołtysem i miał ogromne gospodarstwo. Tylko on i miejscowy inseminator, Eugeniusz Smolski, mieli też ciągniki. W latach 80-tych musieli wszystko zostawić. Ich wieś Łuka oraz kilka innych zostały bowiem zalane wodą - powstawał zalew Siemianówka.
Właśnie mija 40 lat, odkąd ruszyły pierwsze prace związane z budową zalewu. Sztuczny zbiornik miał być remedium na braki wody, jakie w latach 50-tych i 60-tych XX w. odnotowano w dorzeczu górnej Narwi. Było to ogromne, jak na owe czasy, przedsięwzięcie. W związku z nim przesiedlono ok. 300 rodzin z ośmiu wsi. Niektóre miejscowości uległy całkowitej likwidacji, jak np. Rudnia, Garbary, Bołtryki, Budy i Łuka. Z tej ostatniej wsi pochodzą Mikołaj Stocki, który w latach 80-tych był tam sołtysem, oraz Eugeniusz Smolski - inseminator, z którego usług korzystały gospodarstwa w całej okolicy.
Pan Eugeniusz - dziś energiczny 80-latek - wyprowadził się ze swojej wsi jako jeden z ostatnich, w 1987 roku. Teraz mieszka w Lewkowie Nowym.
- Szkoda mi było gospodarstwa - wspomina. - Miałem i owce, i bydło, i piękne łąki. Dzieci trzeba było kształcić, człowiek chciał zarobić trochę grosza, więc nawet przed wyprowadzką zasiałem wszystko, co było do obsiania. Do ostatniej chwili trzymałem też zwierzęta.
Podobnie zrobiła sąsiadka, która hodowała drób. Też mieszkała we wsi do ostatniego momentu, nawet gdy nie było już innych sąsiadów. Eugeniusz, gdy już jedną nogą był w Lewkowie, przywoził jej zboże, a ona w zamian wypuszczała rano jego owce na pastwiska, a potem zamykała je w stodole. Współpraca opłaciła się. Spośród setki zwierząt zginęły tylko dwie czy trzy sztuki. Zebrał też rekordowy plon.
- Dwa „bizony” przez dwie doby non stop jeździły, żeby to wszystko przed zalaniem obkosić - wspomina 80-latek. - A worek wełny z owiec to było na miesiąc kształcenia syna. A teraz to wie pani, ile kilogram wełny kosztuje? Tyle co piwo. Nie ma co porównywać - macha ręką.
Ale w sumie nie narzeka - na wysiedleniu nie stracił. Inni mieszkańcy przyjmowali mieszkania na osiedlach w Bondarach czy Michałowie, które z myślą o nich powstawały w tamtych czasach. Wydawało się, że to dobre rozwiązanie - jest woda w kranie i ogrzewanie, o nic nie trzeba się martwić. Wtedy to było coś. Ale pan Eugeniusz pobudował ze szwagrem bliźniak i nie żałuje.
Trzeba było ostro negocjować
- Ten wysoki status mieszkania w bloku po latach spadł. Okazało się też, że kiedy umrze współmałżonek, ciężko płacić czynsz ze skromnej rolniczej emerytury - tłumaczy. - Druga sprawa, że ludzie trochę dali się oszukać. Bo do bloków trafili jako lokatorzy, a nie właściciele. A pieniądze, które dostali w ramach rekompensaty, szybko straciły wartość, bo inflacja galopowała. Najlepiej wyszli ci, co wzięli ziemię albo wyjechali do Białegostoku.
O ziemię walczył też 88-letni Mikołaj Stocki. To dzięki niemu powstała wieś Nowa Łuka, w której teraz mieszka z żoną Katarzyną. Wysiedlani mieszkańcy musieli ostro negocjować z władzą. Wiadomo było, że ludziom trzeba zapewnić jakieś lokum, ale najlepiej, by odbyło się to jak najmniejszym kosztem. Kiedy rzeczoznawca przyszedł wycenić gospodarstwo Eugeniusza Smolskiego, zapytał, czy zgodzi się je oddać za 50 proc. ceny.
- Pan ma drewniane budynki - zarzucał mi - wspomina 80-latek. - A ja mu na to, że to on do mnie przyszedł, a nie ja do niego.
Pomysł sołtysa Stockiego, by zbudować wieś w innym miejscu był władzy nie w smak. - Trzeba też powiedzieć, że i mieszkańcy nie byli jednomyślni - wspomina były sołtys Łuki Mikołaj Stocki. - Ale przeszedłem się i zebrałem 18 podpisów - to już było coś, miałem z czym iść do przewodniczącego rady gminy.
Na nową wieś wybrano teren przy lesie. Wkrótce na miejsce przyjechali geodeci. Ustalono, że działki mają mieć co najmniej 24 ary. Mikołaj Stocki negocjował większą, chciał mieć ogród tak jak w Łuce. Jego syn miał się żenić - jemu też ziemia była potrzebna. - Drugi syn kończy szkołę, niedługo też zechce się wybudować - myślał Stocki. Wynegocjował sporą działkę w Nowej Łuce, gdzie dziś stoją domy jego i syna. Na ziemi, którą dostali, nie było absolutnie nic, nawet wody. Stoccy musieli ją dowozić z Łuki, bo nie było czym wymieszać betonu. Z czasem wykopali studnię, więc było lepiej. Drugi syn pobudował się w Lewkowie. Kiedy przyszło zawiadomienie o wysiedleniu, Mikołaj Stocki uważał, że budowa zalewu nie jest potrzebna. Zdania nie zmienił do dziś.
Ależ tu były łąki!
- Ludzie korzystali z Narwi, i dzieci, i dorośli. Co tam się latem działo! - wspomina. - Ryby, kąpiele, rzeka była dostępna dla każdego.
Kiedy pogoda pozwala, pan Mikołaj wsiada na swój wózek inwalidzki - tylko tak może się poruszać na zewnątrz - i jedzie zobaczyć, co się dzieje nad zalewem.
- Może i dla młodych to są tam rozrywki, łódki nie łódki, plaża - wylicza.
Ale on wciąż pamięta o swojej Łuce. Tam się urodził i, póki co, mieszkał dłużej niż w Nowej Łuce.
U schyłku istnienia wsi mieszkało tam 430 osób, czyli około 120 rodzin. Sentyment do miejsca urodzenia wciąż ma także Eugeniusz Smolski. Przechowuje pamiątkowy album. Ma też kilka tomów pamiętników, które pisał, żeby ocalić wieś od zapomnienia. Pokazuje album ze zdjęciami stryja Jakuba - miejscowego fotografa. W środku czarno-białe zdjęcia dokumentujące życie wsi.
- Faktem jest, że Łuka leżała w oddaleniu od większych ośrodków - mówi. - Ale jakie tam były łąki i pastwiska! Miejsce idealne do hodowli zwierząt. Także elektryfikacja przyszła w miarę szybko. To była ciekawa wieś także pod innym względem. Nie miała charakteru wyłącznie rolniczego, ale też usługowy. Przed wojną było tam czterech kowali, czterech garncarzy, pięciu stolarzy, cieśle, zakład fotograficzny. Była też poczta, szkoła, a nawet urząd gminy. Po wojnie znaczne oddalenie wsi od innych sprawiło, że powoli traciła na znaczeniu.
Pan Eugeniusz ma trochę żal, że jego rodzinna wieś zniknęła, bo stała na przeszkodzie wielkiej inwestycji. A także o to, że nowopowstały zalew nazwano Siemianówka, a nie Łuka.
Mikołaj Stocki ze smutkiem obserwuje zmiany, które w ostatnich latach zachodzą w Nowej Łuce. Rolników można policzyć na palcach jednej ręki. Ludzie powyjeżdżali do miast. Coraz więcej domów jest wykorzystywanych tylko w lecie. Pocieszające jest to, że Stoccy mieszkają z synem po sąsiedzku. Zawsze to raźniej, kiedy zdrowie już nie dopisuje.
Zalew przyniósł rozwój turystyki
Mikołaj Pawilcz, wójt Narewki, rozumie żal mieszkańców: - Dla niektórych decyzja o budowie zalewu mogła być traumatyczna - przyznaje. - Na pewno spojrzenie mieszkańcow, którzy zostali wysiedleni ze swoich wsi, różni się od mojego, osoby, która osiedliła się w tej gminie juz po fakcie. Moje spojrzenie jest pozbawione emocji. Nie ulega wątpliwości, że ci ludzie musieli ponieść pewną ofiarę. Budować się w nowym miejscu, tysiąc i jeden konfliktów z władzą, bo wiadomo, że każdy chciał wynegocjować jak najlepsze warunki. A władza na pewno nie była też aż tak hojna i skłonna do ustępstw. I trzeba pamiętać, że był to czas, gdy występowały problemy z zaopatrzeniem w materiały budowlane. Były tzw. rozdzielniki. A nawet jak już się je zdobyło, to i tak ciężko było cokolwiek kupić.
Pół tysiąca działek dla letników
W „Gazecie Współczesnej” z 30 stycznia 1987 roku opublikowaliśmy reportaż dotyczący budowy zalewu. Zaczyna się od anegdoty, powtarzanej przez mieszkańców trochę ironicznie, trochę dla żartu. Jeden z mieszkańców Bondar wyjaśnia, dlaczego budowa zbiornika tak długo się ciagnie.
- Ponieważ gdy ją zaczynali, na akcie erekcyjnym były podpisy niewłaściwych ludzi - czytamy. - Ich dzisiaj już nie ma, a nam została ta budowa.
Faktem jest, że wysiedlenie spowodowało zerwanie sąsiedzkich stosunków, a przez to i więzi społecznych. Dziś, zwłaszcza dla młodego pokolenia, ciężko byłoby sobie wyobrazić gminę Narewka bez Zalewu Siemianówka. Nie do pomyślenia wydaje się, że tam, gdzie jest rozległa tafla wody, przed laty były wsie, pola i łąki.
Dziś zbiornik to miejsce, gdzie jedni przyjeżdżają na ryby, inni - popływać żaglówką, bo wiatry są tu zawsze dobre. A jeszcze inni chcą po prostu spokojnie poleżeć na plaży.
- Skoro już wpompowano tu tak duże pieniądze, nie ma co się zastanawiać, czy zalew był potrzebny, czy nie. Trzeba raczej się zastanowić, jak najlepiej wykorzystać potencjał, który ta woda ma- uważa Mikołaj Pawilcz. - Paradoksalnie spośród wszystkich funkcji, jakie miał pełnić zalew, ta turystyczno-rekreacyjna jest obecnie dominująca. Trudno się dziwić, bo jest to największy zbiornik wodny i w okolicy Białegostoku, i Hajnówki czy Bielska. Stworzyliśmy - na tyle, na ile było nas stać - bazę letniskową na Starym Dworze - plażę, miejsca sanitarne, boiska, parkingi itd.
Okazało się też, że woda przyciągnęła też inwestorów w zakresie budownictwa letniskowego. W tej chwili aż 500 działek letniskowych ma nowych właścicieli. Kolejne tereny są przygotowywane pod potrzeby hotelarsko-pensjonatowe - 0,5 ha nad samym brzegiem Siemianówki.
- Myślę, że to z czasem zacznie pracować na rzecz gminy i mieszkańców - mówi wójt Narewki.
Powstanie hoteli i pensjonatów rozwiązałoby problemy z zatrudnieniem, jakie mają miejscowe kobiety. Bezrobocie wśród pań jest w tej gminie ogromne.