Zaginiona kompania: ostatni oddział Wojska Polskiego na Śląsku
W 1939 r. zagubiło ją dowództwo, później przez lata jej losy wymykały się historykom. Działania kompanii kapitana Mariana Tułaka w obronie Górnego Śląska domagają się pełnego opisu
Jest 31 sierpnia 1939 r., gdy Jerzy Wąsik z Piekar, na co dzień piastujący niewysokie urzędnicze stanowisko w górnośląskiej kopalni Radzionków, otrzymuje rozkaz mobilizacyjny kierujący go na przeciwległy kraniec Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego. Ma tam otrzymać przydział w kochłowickim batalionie Obrony Narodowej.
Tyle tylko, że taki batalion… nie istnieje. Owszem, na polskim Górnym Śląsku jednostki Obrony Narodowej istnieją i są nawet bardzo tu rozbudowane, np. to na Śląsku powstała sformowana w ścisłej tajemnicy 55. Dywizja Piechoty, jedyna w skali całej Polski dywizja Obrony Narodowej właśnie. I choć to nie do niej skierowano ppor. Wąsika, słowa „w ścisłej tajemnicy” stanowią klucz do wyjaśnienia jego zagadkowego nieco przydziału. Otóż na terenie Śląska Wojsko Polskie sekretnie formowało więcej jednostek.
W taki sposób utworzono trzy bataliony, których żołnierze stanowili załogi schronów Obszaru Warownego „Śląsk” - linii silnych fortyfikacji nadgranicznych ciągnącej się od okolic Piekar po Kochłowice (tak było do 1939 r., kiedy to podjęto desperacką próbę przedłużenia ich na południe i północ). Jednak prócz załóg fortecznych OW „Śląsk” potrzebował dodatkowych jednostek, których żołnierze obsadzaliby odcinki pomiędzy schronami i fortyfikacje polowe, a także mogli być używani w charakterze mobilnych oddziałów interwencyjnych na szczególnie zagrożonych odcinkach. Tak doszło do utworzenia kompanii strzeleckich.
Jedną z nich, powstałą w ramach batalionu Obrony Narodowej „Chorzów”, była 11. Kompania Strzelecka 73. Pułku Piechoty, która do historii miała przejść pod nazwiskiem swego dowódcy kapitana Mariana Tułaka. Do niej to wyruszył podporucznik z Piekar. Przydzielona została do dyspozycji dowódcy batalionu fortecznego „Kochłowice” (formalnie: IV batalionu specjalnego ckm 73. pp) majora Jana Witkowskiego. Możliwe, że w celu zamaskowania prawdziwego charakteru tej ostatniej, doborowej jednostki, symulowano jej przynależność do Obrony Narodowej.
Makoszowy: czata nad granicą
Ppor. Wąsik nie zagrzewa długo miejsca w kochłowickich koszarach. Po wyfasowaniu munduru i służbowej broni (pistolet to jakiś węgierski model, z którego obsługą jest kompletnie nieobeznany) otrzymuje rozkaz przejęcia dowództwa jednego z plutonów. Pododdział ten z jakiegoś powodu rozwinięto z dala od ufortyfikowanego rejonu Kochłowic, Wirka i Czarnego Lasu, w rejonie odległej o dobrych parę kilometrów, położonej tuż nad granicą miejscowości Makoszowy. Daleko na przedpolu głównej linii obronnej, bez fizycznego kontaktu z pozostałymi plutonami kompanii ani z żadną inną jednostką WP. W odosobnieniu. No ale z rozkazem dyskusji nie ma, szczególnie gdy jest się tylko młodszym oficerem rezerwy… Ppor. Wąsik wsiada na oddaną mu do dyspozycji podwodę i wyjeżdża w mrok zapadłej tymczasem nocy.
W jakim celu wysunięto cały pluton na tak odległą od głównej linii obrony pozycję, która w razie wybuchu wojny i tak byłaby z góry stracona? Racjonalne wytłumaczenie może być tylko jedno: nie wierzono w pełnoskalową niemiecką agresję, licząc się jedynie z możliwością ataku dywersantów. Nieco ponad tydzień wcześniej, w nocy z 23 na 24 sierpnia 1939 r., właśnie w Makoszowach doszło do niemieckiej prowokacji. Liczący kilkadziesiąt osób oddział dywersantów przekroczył granicę, po czym zaatakował stację kolejową i posterunek celny. Były ofiary: ranni zostali polski kolejarz i kapral Straży Granicznej. Tego drugiego napastnicy uprowadzili na niemiecką stronę granicy. Agresorów zmusiła do wycofania interwencja oddziału Wojska Polskiego - patrolu 5. kompanii z batalionu kochłowickiego majora Witkowskiego. Najprawdopodobniej więc to właśnie w nim należy dopatrywać się tej osoby w polskim dowództwie, która uznała, że ten zapalny punkt należy obsadzić pododdziałem regularnego wojska. Gdyby nad ranem 1 września 1939 r. granice przekroczyli jedynie dywersanci Freikorpsu „Ebbinghaus”, pluton ppor. Wąsika mógłby im sprawić iście gorące przyjęcie. Jednak miało stać się inaczej, bo w drogę weszła ta największa z możliwych Historia...
Na straconej pozycji
Nocna podróż ppor. Wąsika do powierzonego jego komendzie pododdziału nie przebiega pod dobrymi auspicjami. To nie jest beztroska przejażdżka przez sielską, górnośląską okolicę. W mijanych po drodze miejscowościach - Bykowinie, Nowej Wsi, Wirku, Bielszowicach, Pawłowie - panuje niepokój. Napotykane po drodze patrole polskiej Straży Obywatelskiej ostrzegają: radio niemieckie właśnie podało komunikat o napadzie „polskich dywersantów” na radiostację w Gliwicach, trzeba się liczyć z próbą odwetu. Ale rozkaz to rozkaz i Wąsik jedzie dalej. O północy dociera do Makoszów i przejmuje dowództwo. Idzie na pozycje plutonu. Jego żołnierze obsadzają lasek tuż nad granicą. Nieopodal, za torami kolejowymi, wznoszą się szyby i zabudowania kopalni „Delbrück” (dziś „Makoszowy”).
I wczesnym rankiem 1 września Makoszowy rzeczywiście zostają zaatakowane - tyle że nie przez dywersantów, ale regularne niemieckie wojsko. Pozycja plutonu ppor. Wąsika z miejsca okazuje się praktycznie nie do obrony. Strzały padają z szybów kopalni „Delbrück”. Głowy napastników w charakterystycznych hełmach widać tuż za granicą. Dużo ich. A ładownice żołnierzy Wąsika zawierają zaledwie po jednej jednostce ognia. Na wypad dywersantów by starczyło - na powstrzymanie natarcia Wehrmachtu już nie bardzo… Podporucznik podejmuje jedyną możliwą decyzję: odwrót! Nie bez dramatycznych przygód po drodze dociera ze swymi ludźmi do głównej linii obrony. Na szczęście pierwszy polski patrol, na który natykają się między Halembą a Kochłowicami, i przez który w pierwszej chwili zostają wzięci za niemieckich dywersantów, okazuje się należeć do ich własnej kompanii. Dowodzi nim ppor. Dionizy Kościelniak, dobry kolega Wąsika. Wkrótce ten ostatni melduje się u kapitana Tułaka, który kieruje jego pluton do odwodu. Żołnierze zajmują kilka nieobsadzonych dotąd polskich schronów pod Kochłowicami.
List dowódcy
Miejsce spotkania Wąsika z Kościelniakiem jest dodatkowym potwierdzeniem, gdzie należy szukać głównych wrześniowych pozycji kompanii kapitana Tułaka. Przez całe dziesięciolecia bowiem, aż do tej pory, odcinek polskiej obrony, który 1 września o świcie obsadzała kompania kpt. Tułaka, nie został określony przez historyków. Z trudnych do wytłumaczenia powodów kwestię tę albo pomijano milczeniem, albo przedstawiano błędnie. Nawet jeszcze w wydanym w 2016 r. świetnym opracowaniu poświęconym historii OW „Śląsk” na pozycji pod Makoszowami umieszczono całość 11. Kompanii Strzeleckiej (i to aż do dnia 3 września), podczas gdy znajdował się tam tylko jeden pluton, w dodatku tylko do poranka 1 września.
A przecież wystarczyło sprawdzić. Zasadnicze wrześniowe pozycje 11. kompanii precyzyjnie umiejscowił nie kto inny, jak sam jej dowódca. Kapitan Marian Tułak uczynił to już kilkadziesiąt lat temu.
W archiwum Instytutu Pamięci Narodowej, wśród obszernych akt śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich w Katowicach we wrześniu 1939 r., zachował się list kapitana opisujący działania jego jednostki w pierwszych dniach wojny. Naturalnie list ten jest od dawna znany historykom i nawet przynajmniej dwa razy ukazał się drukiem, tyle tylko, że nie w całości. A jako że publikowano go głównie w kontekście działań jednostki w Katowicach, fragmenty poświęcone wcześniejszym wydarzeniom zostały wówczas pominięte. A szkoda! W pierwszym już bowiem zdaniu swego listu kpt. Tułak, iście po żołniersku - lakonicznie i precyzyjnie - szkicuje obraz swego ugrupowania:
Moja kompania 11-ta 73 pp w dniu wybuchu wojny 1939 r. była na odcinku (punkt oporu) nad rz. Jamna - południowe skrzydło obrony m. Kochłowice, część kompanii na przedpolu na zachód od m. Makoszowy.
A więc Jamna...
JAMNA - to słowo tłumaczy wszystko. Wystarczy każdemu, kto zetknął się bliżej z historią obrony Górnego Śląska w 1939 r. Jamna to niewielka rzeczka, nieledwie leśny strumień, lewy dopływ Kłodnicy uchodzący do niej w dzisiejszej Rudzie Śląskiej--Halembie. W tej samej okolicy przed 1939 r. znajdowały się najbardziej na południe wysunięte fortyfikacje Obszaru Warownego „Śląsk”. Dopiero w 1939 r. powzięta została decyzja ich dalszej rozbudowy w rejonie Mikołowa. Pomiędzy ciężkimi schronami budowanymi pod Mikołowem a istniejącymi już pod Kochłowicami utworzono tak zwaną pozycję polową Jamny - linię okopów wzmocnioną kilkoma polowymi schronami. Umocnienia te istnieją zresztą do dziś. W lesie pomiędzy Katowicami, Rudą Śląską a Mikołowem odnaleźć można nie tylko relikty okopów z 1939 r. Przede wszystkim natknąć się tam możemy na dwa lekkie, żelbetowe schrony polowe dla cekaemów (właściwie są nawet trzy, z tym że ten trzeci jest obecnie niedostępny - znajdował się tuż nad Kłodnicą i pochłonął go wzniesiony po wielkiej powodzi z 1997 r. nadrzeczny wał).
To więc całkowicie logiczne, że major Witkowski przydzielonej mu dodatkowej, strzeleckiej kompanii powierzył obsadę dodatkowego odcinka, łączącego zasadnicze fortyfikacje OW „Śląsk” z ugrupowaniem Wojska Polskiego (a były to główne siły Grupy Operacyjnej „Śląsk”) pod Mikołowem. Możliwe, że owe schrony w lesie, tak dobrze dziś znanym całym rzeszom mieszkańców Katowic, Rudy Śląskiej i Mikołowa (jest on bowiem wdzięcznym terenem spacerów i wycieczek rowerowych), były stanowiskami przynajmniej części cekaemów kompanii kpt. Tułaka. Nawet gdyby - co zdarzało się niejednokrotnie w przypadku bunkrów wznoszonych pospiesznie latem 1939 r. - nie wysechł jeszcze żelbet i nie nadawały się one do obsadzenia - to podobnie jak w innych przypadkach broń maszynową umieszczono by w ich pobliżu, na rozbudowanych tam stanowiskach polowych.
Źródeł stwierdzających bytność kompanii Tułaka na odcinku Jamny jest więcej. Kapitan wspomniał o tym jeszcze raz w liście do historyka Pawła Dubiela: „Kompania moja (kpt. Tułaka Mariana) nie była strażą tylną grupy gen. Sadowskiego, a była ostatnim oddziałem IV-go batalionu 73 pp. OW. Śląsk wycofującym się ze Śląska (z nad rz. Jamny - St. Kuźnia)”. Na wypadek zaś, gdyby ktoś miał wątpliwości - wszak to dwie relacje, ale tej samej w końcu osoby - to istnieje i źródło od kpt. Tułaka niezależne. W archiwum Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie przechowywana jest relacja kapitana Antoniego Kurdziela, zastępcy majora Witkowskiego, a po jego śmierci na polu chwały 19 września 1939 r. - ostatniego dowódcy batalionu kochłowickiego. Otóż Kurdziel wspomina także o kompanii kpt. Tułaka „która obsadzała rzekę Jamnę”...
Kompania walczy
Czas 1-go i 2-go września zeszły na patrolowaniu i zwalczaniu patroli n-pla
- stwierdza kpt. Tułak. W ramach tego rozpoznania plutony Kościelniaka i Wąsika wkraczają do Halemby, gdzie - jak pisze Wąsik - radośnie witają ich mieszkańcy. Nie próżnują i podkomendni ppor. Herberta Fracha, dowódcy trzeciego plutonu kompanii. To im przypada w udziale największy bodaj tego dnia sukces. Jak pisze kpt. Tułak: „oddział mój zdobył jeden samochód pancerny (zwiadowczy) z wyposażeniem - załoga zdołała się wycofać do pobliskiego lasu - samochód ten należał do 56-go pułku pionierów z Monachium. W samochodzie zdobyto m. innymi mapę okolic m. Katowice w podz. 1:300.000, na mapie tej naniesione były czerwonym kolorem wszystkie nasze punkty oporu i bunkry - mapę oddałem do d-cy baonu”.
Ostatni patrol przed pozycją obronną żołnierze kompanii przeprowadzają już po otrzymaniu niespodziewanego rozkazu odwrotu, w nocy z 2 na 3 września. W starciu z Grenschutzem we wsi Wygoda ginie wtedy kapral Franciszek Brożek.
Ostatni oddział na Śląsku
Rozkazy kierowały kompanię do Załęża, dzielnicy Katowic. W tamtejszym dworze kpt. Tułak miał oczekiwać dalszych rozkazów. Przez cały 3 września nie dotarł żaden. Czy o kompanii zapomniano, czy zawiodła łączność? Tego nie wiemy. „Sytuacja moja była fatalna, byłem jedynym zwartym oddziałem Wojska Polskiego na Śląsku. Pomimo tego położenia nie załamałem się, nie upadli na duchu i moi żołnierze, oddział mój nie stracił zwartości i bojowości, samopoczucie było dobre, wszelkie akcje były spełniane sprawnie i ochoczo”! - pisał po wojnie Marian Tułak. Dowodzone przez Kościelniaka i Fracha patrole na ciężarówkach paraliżowały próby opanowania Chorzowa, Hajduk i Świętochłowic przez niemieckich dywersantów. „Poza dywersją spotykaliśmy się także z własną dezercją - dodaje jednak Wąsik. - Panował powszechny ogólny zamęt. Czas mijał i żadnej wciąż nie było łączności z naszymi wojskami. Nadchodzą różne wieści - okropne, złowieszcze. Ludzie szukają bezpiecznego miejsca, gromadzą się wokół nas. Zgłaszają się ochotnicy. Jest to przeważnie młodzież powstańcza i harcerze, którzy zdecydowali się pójść razem z nami”. Następnie Wąsik informuje o rozbiciu w nocy wystawionych przez oddział placówek, o rozpierzchnięciu się jednej z nich. I coś jest na rzeczy: rano 4 września jeden z penetrujących pobliski rejon Katowic patroli niemieckich natrafia na porzucone polskie mundury, ewidentnie ślad czyjejś dezercji...
4 września o godzinie 6.00 kapitan Tułak wydaje rozkaz wymarszu. Kompanię czeka przebijanie się przez Katowice, do których przenikają już nie tylko niemieccy dywersanci, ale też najprawdopodobniej także zwiadowcy Wehrmachtu. W rejonie placu Wolności oraz ulicy 3 Maja i jej przecznic żołnierzom kompanii przychodzi stoczyć ciężki, okupiony poważnymi stratami bój. Padnie w nim ranny ppor. Kościelniak. Postrzał dosięgnie też ppor. Wąsika. Odcięty od jednostki wraz z grupą żołnierzy i członków samoobrony, którzy znajdą schronienie przed ostrzałem we włoskim konsulacie na 3 Maja, zostanie ppor. Frach. Trzej oficerowie nie wyrwą się już z Katowic i trafią do niemieckiej niewoli.
Kapitan Tułak zbiera swą poturbowaną jednostkę w Klimontowie. Chce dołączyć do macierzystego batalionu, jednak gdzie go szukać? Grupa Forteczna mocno wyprzedza go w odwrocie i nie ma z nią kontaktu.
Po przeorganizowaniu kompanii ruszyłem dalej na wschód, ubezpieczając się podczas marszu ze wszystkich stron i obierając kierunek Olkusz, Wolbrom, Miechów i dalej. Dnia 8-go września godz. 1-sza zostałem wzięty do niewoli przez niemiecką grupę pancerną w okolicy m. Pińczów
- relacjonuje kapitan. Według ewidencji Centralnego Muzeum Jeńców Wojennych w Łambinowicach-Opolu dostał się do niewoli dzień wcześniej w miejscowości Kije.
W rękach Gestapo
To, że Marian Tułak przeżył wojnę, zawdzięcza sporej dozie szczęścia.
Za walki w obronie Katowic siedziałem prawie rok w więzieniach niemieckich, zabrany z Oflagu, oddany pod Sondergericht. Groziła mi kara śmierci, cudem tylko wyszedłem z tego cało
- poinformował Pawła Dubiela w swoim liście. Więcej na ten temat można się dowiedzieć z innej relacji Jerzego Wąsika, którą odnalazłem w archiwum IPN: „Tymczasem pewnego dnia wezwano kpt. Tułaka i obu podporuczników Fracha i Kościelniaka do niemieckiej komendy obozu. Tam czekało już Gestapo, ażeby ich zabrać na wielomiesięczny pobyt do więzienia w Katowicach, przy ul. Mikołowskiej. Oskarżeni zostali o udział w mordowaniu niewinnych »Volksgenossen« na Śląsku. Przewiezieni po niezliczonych przesłuchaniach według znanych metod gestapowskich do więzienia w Bytomiu, postawieni zostali przed »Volksgericht«. Widocznie jednak potrafili przekonać sąd o tym, że spełnili tylko swój żołnierski obowiązek, bo wyrok zapadł uniewinniający. Po wielomiesięcznej nieobecności powrócili więcej szkielety niż ludzie do obozu. (...) Nemezis niemiecka się tym jednak nie zadowoliła. Wkrótce dowiedział się ppor. Kościelniak, że cała rodzina w Katowicach wywieziona została do Oświęcimia. Ojciec i matka i młodszy brat tam zginęli. Wróciła tylko młodsza siostra”.
Wojenne niedole przetrwał także podporucznik Frach, mimo że z jakiegoś powodu (czyżby wyrok niemieckiego sądu nie okazał się aż tak łaskawy?) trafić miał do obozu koncentracyjnego w Dachau. Szczęściem przeżył i to. W 2004 r. IPN zdołał odnaleźć jego krewną, według której Frach po uwolnieniu z obozu ożenił się z poznaną tam Niemką i osiadł w RFN. Nigdy nie wrócił do Polski.
Nieustraszony kapitan i nieznana relacja jego oficera
Historia cokolwiek po macoszemu obeszła się z kompanią kpt. Tułaka. Z jednej strony, dzieje jej przedzierania się przez Katowice rankiem 4 września 1939 r. już wkrótce po wojnie, bo w 1947 r., doczekały się epickiego opisu. I to nie byle gdzie, bo w słynnej powieści Kazimierza Gołby Wieża spadochronowa. Jednak występujący w literackim obrazie walk w rejonie placu Wolności „nieustraszony kapitan” dowodzący oddziałem nosi nazwisko Komander.
Przyczyn, dla których pisarz dokonał takiego zabiegu, możemy się tylko domyślać. Prawdopodobnie oparł się on na relacji jednego z uczestników walk, powstańca Emanuela Gruszki. Ten zaś, z kompanią kpt. Tułaka związany krótko i przygodnie, najzwyczajniej w świecie mógł nazwiska jej dowódcy nie zdążyć poznać bądź, co gorsza, uznać za nie przypadkiem zasłyszane nazwisko innego oficera (w walczącej na Śląsku 55. DP naprawdę był kapitan nazwiskiem Komander, lecz nie miał nic wspólnego z 11. Kompanią Strzelecką). Jednak przypadkowy błąd pisarza sprawił, że nazwisko kapitana Tułaka straciło okazję zaistnienia nie tylko na kartach polskiej literatury pięknej, ale też w dawniejszych publikacjach historycznych. Oficera musiało to boleć, gdyż osobiście podjął próbę sprostowania pomyłki we wspomnianym liście do dziejopisa walk o Górny Śląsk w 1939 r. Pawła Dubiela. Podobne próby czynił też Jerzy Wąsik, po wojnie zamieszkały w Cieszynie. Przed śmiercią zdążył on też spisać szczegółowe wspomnienia ze swego udziału w walkach na Górnym Śląsku we wrześniu 1939 r. Jednak nie opublikował ich i historycy przez kilkadziesiąt lat nie wiedzieli o istnieniu tej bezcennej relacji naocznego świadka.