Zagadkowa śmierć w chicagowskim komisariacie
Amerykańska policja zatrzymała pochodzącego z Myślenic Roberta Kuca, kiedy wracał z baru. Policjanci twierdzą, że Polak powiesił się w celi. Ale wiele faktów w tej historii się nie zgadza. Rodzina: - Nie uwierzymy w jego samobójstwo.
Był 1o listopada. Barbara Kuc od kilku dni siedziała jak na szpilkach. Miała złe przeczucia. Ostatni raz rozmawiała z synem jeszcze przed Wszystkimi Świętymi. To było do niego niepodobne, żeby tyle się nie odzywać.
Zadzwonił telefon. Barbara była w pracy, chciała więc wyciszyć głos i oddzwonić później. Ale ten ktoś dzwonił tak uporczywie. To była polska dziennikarka mieszkająca w Chicago. Barbara pamięta z tej rozmowy tylko dwa fakty: jak reporterka się przedstawiała i jak później powiedziała, że jej syn nie żyje.
Teraz przy życiu trzyma ją tylko jedno: mocne postanowienie, by dojść do prawdy. Nadzieja na udowodnienie, że jej 41-letni syn nie powiesił się na kocu w policyjnej celi, ale został pobity przez amerykańskich policjantów.
Kobieta nie ma jednego, kluczowego dowodu, że stało się tak właśnie, jak przypuszcza. Ale za dużo elementów w tej układance Barbarze i jej córce Beacie, się nie zgadza.
Element numer jeden: to był rodzinny gość. Nie zrobiłby tego
Robert Kuc na budowie, w niebieskim uniformie, stoi na drabinie. Szeroko uśmiecha się do obiektywu. Zajmował się stolarką. Uwielbiał tę pracę.
Siostra Beata mówi o nim: kawał chłopa. 186 centymetrów wzrostu, ponad 100 kilogramów wagi. Wysportowany, muskularny. Przystojny.
Wyjechał do Stanów 15 lat temu, krótko po tym, jak poślubił Annę. Oboje z Myślenic, nie zastanawiali się specjalnie: jechać, zostawać? Rodzina Anny już dawno przeniosła się za wielką wodę szukać szczęścia. Im bliżej Podhala, tym bardziej to naturalne.
Tam, w Chicago, urodzili się ich synowie: Dawid i Adrian. Robert harował jak wół, Anna nie bardzo potrafiła się w amerykańskiej rzeczywistości odnaleźć. Amerykański sen okazał się nie tak kolorowy. Zaczęły się nieporozumienia, napięcie między małżonkami wzrastało. Anna zabrała dzieci, spakowała się i wróciła do Myślenic. Rozwiedli się w 2010 roku.
On został, bo i gdzie w Polsce znalazłby taką pracę? Chciał, żeby chłopcy mieli wszystko, czego potrzebują: najlepsze akwarium (on też, jako dziecko, hodował przecież ryby), sportowe buty, fajne kurtki na zimę.
Barbara wie doskonale, że w Polsce łatwo o dobre pieniądze nie jest: sama na co dzień mieszka w Austrii. Zawsze, gdy przyjeżdżała do Polski, jej syn dzwonił, prosił, żeby sprawdziła, czy Dawidowi i Adrianowi niczego nie brakuje. Żeby zamiast słodyczy kupiła im w prezencie owoce i witaminy. Sam nie mógł odwiedzić ich w Polsce - wtedy już nie wróciłby do Stanów. Godzinami za to rozmawiał z nimi na Skypie.
Więc kiedy Barbara była tu na Wszystkich Świętych (Boże, Robert przecież już wtedy nie żył - zamyśla się kobieta) wymyśliła z chłopakami, że pojadą na wakacje do Stanów. Odwiedzić ojca.
Czekała, żeby mu to powiedzieć, aż Robert zadzwoni i zapyta jak zawsze: Mateńko, co u moich synów? (Tak zawsze się do niej zwracał: Matko, Mateńko).
Ale nie dzwonił.
Nie odbierał. Wróciła do Austrii i w kółko wybierała jego numer. Żadnej odpowiedzi. Zadzwoniła do Dawida. On też nie miał kontaktu z ojcem. O śmierci Roberta dowiedziała się od dziennikarki. 11 dni po fakcie.
Element numer dwa: dlaczego policja tak długo milczała?
Barbara dziś mówi, że gdyby nie telefon dziennikarki, jej syn byłby już dawno skremowany.
- Amerykańskie prawo przewiduje, że jeśli policji przez czternaście dni nie uda się skontaktować z rodziną takiej osoby, jego ciało zostaje automatycznie skremowane. A wtedy już nigdy nie doszłabym prawdy - mówi kobieta.
Zadzwoniła do polskiego konsulatu. O niczym tam nie wiedzieli. Barbara twierdzi, że jej syn miał przy sobie prawo jazdy, na którym czarno na białym było napisane, że to Polak. Mimo tego nikt z komendy nie skontaktował się z polskim konsulatem. O rodzinie nie mówiąc.
- Czy tak zachowują się ludzie, którzy nie mają nic do ukrycia? Przecież to wygląda, jakby chcieli zatrzeć ślady - kobieta, wypowiadając te słowa, nie boi się patrzeć prosto w oczy.
Element numer trzy: człowiek się wiesza, a umiera w szpitalu
Z policyjnej notatki, którą udało się wyprosić pracownikom konsulatu, wynika co następuje:
Robert został zatrzymany wieczorem w piątek, 30 października, w oddalonym o kilkanaście mil od Chicago Stone Park. Stawiał się przy aresztowaniu. W policyjnej celi powiesił się na kocu. Zmarł następnego dnia, rano, w szpitalu, do którego został przewieziony.
- Człowiek wiesza się na kocu, a umiera następnego dnia w szpitalu? Przecież to się kupy nie trzyma - nie wytrzymuje Beata.
Chicagowski adwokat, którego wynajęła Barbara, wystąpił do policji o nagranie monitoringu, na którym (jak twierdzą policjanci) widać, jak Robert się wiesza. Ale nagrania nie dostał.
Współpracująca z nami dziennikarka z Chicago poprosiła tamtejszą policję o raport ze zdarzenia. Ta odpowiedziała, że śledztwo trwa i żadnych raportów dawać nie będą.
Funkcjonariusze twierdzą, że wykonali sekcję zwłok. Ale nie wiadomo, ile trzeba będzie czekać na jej wyniki.
Barbarę i Beatę po nocach męczy taka myśl: skoro Robert zmarł dopiero następnego dnia, to jak on musiał cierpieć. Jak boleśnie, przez tyle godzin, konać.
Jak bardzo musieli go katować, żeby pobić na śmierć potężnego chłopa?
Element numer cztery: na ciele nie ma śladów po powieszeniu
Zanim ciało Roberta (zamknięte w zaplombowanej, metalowej trumnie, którą otworzyć może tylko prokurator) przyleciało do Polski, było przez kilka godzin wystawione w amerykańskim domu pogrzebowym. Koledzy Roberta (wielu się ich dorobił po 15 latach mieszkania w Chicago) przyjechali je zobaczyć.
- Nikt nie widział jakichkolwiek śladów po powieszeniu. Czy pani rozumie, co my mówimy? Kolega rozsunął mu koszulę, żeby się przyjrzeć i powiedział: Tak na pewno nie wygląda człowiek, który się powiesił - opowiada Beata.
Ściąganie do Polski ciała Roberta, w jednym kawałku, to był koszmar. Do ostatniego dnia nie było wiadomo, czy uda się przed pogrzebem.
Robert Kuc, lat 41, syn, brat, ojciec, stolarz, został pochowany na cmentarzu komunalnym w Myślenicach w sobotę, 5 grudnia. W metalowej trumnie, której nikt nie mógł otworzyć.
Element numer pięć: kobiety nie wierzą w sprawiedliwość USA
Matka Roberta ma jednak nadzieję, że wkrótce ta trumna będzie odkopana z ziemi i otwarta.
Zmarłych ponoć nie powinno się niepokoić, ale Barbara nie odpuści.
Dzień przed pogrzebem, równo tydzień temu, w piątek, złożyła do myślenickiej prokuratury zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. Liczy, że polscy śledczy zajmą się sprawą, zarządzą ekshumację i sekcję zwłok.
Beata Antolska-Glac, prokurator rejonowy w Myślenicach: - Na razie rejestrujemy sprawę. Może w przyszłym tygodniu będzie decyzja, co dalej z nią zrobimy.
Mija siedem lat, jak siostrze Roberta pijany kierowca zabił męża. Beata opowiada, że jej dziecko krzyczało na całą wieś, przez całą noc. Ale to i tak była lepsza sytuacja, bo naszej prokuraturze można bardziej ufać niż tej amerykańskiej. Było śledztwo, potem sprawa w sądzie. Ten, który zabił męża Beaty, został skazany.
Beata: Robert obiecał mi, że już nie będę przez żadnego mężczyznę płakać. Więc wiem, że on tego by mi nie zrobił!
10 października, ciągnie Beata, Robert miał urodziny. Życzyła mu, żeby szybko wrócił do Polski.
To wrócił. W trumnie.
Mówią: dajcie sobie lepiej spokój, i tak przecież nie macie szans
Stany Zjednoczone żyją teraz aferą z chicagowską policją w roli głównej, której zarzuca się, że traktuje z pogardą czarnoskórych i imigrantów, stosuje przemoc, nie respektuje podstawowych praw człowieka. Śledztwo w tej sprawie wszczął sam prokurator generalny USA.
- Wszyscy mówią nam: dajcie sobie spokój, i tak nie macie szans - mówi Barbara. - A ja pani mówię: zrobię wszystko, żeby dowieść prawdy. Mogę sprzedać mieszkanie, pozbyć się ostatnich pieniędzy, mogę stracić zdrowie. Ale dojdę do tego, co się stało.
Bo, może pani wierzyć lub nie, ostatnie słowa Roberta do mnie brzmiały: Mamo, musisz być silna.