Zaczęła pracę, mając 9 lat. Dziś ma 90 i nie zamierza przestawać
Jest prawdopodobnie najstarszym krakowskim sprzedawcą. Janina Bajek zna na pamięć większość oznaczeń żarówek i baterii, a okularów używa tylko przeciwsłonecznych. Od 81 lat pracuje, w tym 45 lat nieprzerwanie za ladą w swoim ukochanym sklepie. Praca to jej przepis na długowieczność.
Rodzina i znajomi czekają na nią w sklepie przy Kalwaryjskiej 7. Wnętrze przystrojono balonami, na torcie zaraz zapłoną świeczki, goście w oczekiwaniu ściskają przyniesione ze sobą bukiety kwiatów. Już kilka minut po 10, a pani Janiny jak nie było, tak nie ma. - Kierowniczka pierwszy raz od 45 lat do roboty się spóźniła - żartują zebrani. Wszyscy liczą, że impreza-niespodzianka się uda.
Pani Janina kilka dni temu świętowała 90. urodziny. Połowę życia spędziła, stojąc za ladą w sklepie, a pracuje od blisko 81 lat.
Zaczęło się od szczawiu
Kiedy miała dziewięć lat, wybuchła wojna. Na barki kilkuletniej Janiny spadł obowiązek utrzymania rodziny. - Ojciec wsiadł na motor i pojechał na wojnę, mamusię aresztowali z łapanki, a ja musiałam zarabiać, żeby było czym palić w piecu i co jeść. Mieszkałam z chorą babcią i młodszą siostrą, którą wychowywałam - wspomina dziś 90-latka.
Na początku zbierała szczaw, który sprzedawała na targu na ul. Kazimierza Wielkiego. Kiedy była zima, kupowała dętki opon samochodowych i cięła na gumki, które wprawiało się w majtki czy podwiązki. Kobieta do dziś pamięta, kiedy wymieniła jedyną lalkę na pięć kilogramów pszenicy, by jej siostra miała co jeść. Z czasem w jej ręce trafiało coraz więcej produktów do sprzedaży, jak sacharyna czy tytoń. Jako dziecko zdołała przetrwać wojnę bez rodziców, opiekując się i utrzymując młodszą siostrę i schorowaną babcię.
Bieda w każdym kącie
Po wojnie do domu wrócił schorowany ojciec dziewczyny. Przed tym z więzienia wyszła jej mama. Kilkunastoletnia Janina zorganizowała zwolnienie z aresztu u kochanki niemieckiego oficera. - Jak dało się jej pieniądze, to wszystko załatwiła - opowiada kobieta. - Trochę zarobiłam, sprzedałam biżuterię i udało się wykupić mamusię - dodaje.
Wtedy całą rodziną uciekli do Mogilan, gdzie spędzili dwa lata. Będąca jeszcze nastolatką, Janina utrzymywała ciężko chorego ojca, matkę i młodszą siostrę. Nauczona doświadczeniem, nadal parała się handlem. Jeździła po okolicznych wsiach i sprzedawała włóczkę, gumki, swetry, sacharynę. Ludzie nie mieli pieniędzy, więc często wymieniano się towarem.
- To były straszne czasy, okropna bieda. W izbach nie było podłóg, ludzie spali na klepiskach albo w łóżkach zbitych z kilku desek. Domy to były kurne chaty, paliło się w piecach, które nie miały kominów, i cały ten dym zbierał się w tych pomieszczeniach - opowiada kobieta. Mimo że nie uczęszczała jeszcze wtedy do szkoły, musiała znać dokładną wartość towaru, który wymieniała bądź sprzedawała. Na przykład za pudełko sacharyny, które kosztowało 30 złotych, brała dwa jajka i kilogram ziemniaków.
Dynamit w tornistrze
W czasach II wojny światowej w rejonie Sułkowic, Myślenic i Głogoczowa działały ugrupowania ruchu oporu. Nastoletnia Janina wspierała partyzantów: dostarczała im jedzenie i dynamit. Do dziś wspomina, kiedy uzbrojona przez kolejarzy w szkolną teczkę wypełnioną ładunkami wybuchowymi, nacięła się na Niemców. - Nie uciekłam, bo zastrzeliliby mnie. Pewnym krokiem poszłam na nich, przed siebie. Zobaczyli teczkę, więc pomyśleli, że idę do szkoły. Jeden z nich nawet podwiózł mnie do Skawiny - wspomina kobieta. Stamtąd, w środku nocy, poszła do oddalonego o 15 kilometrów Głogoczowa. Z dynamitem na plecach. Musiała zachować zimną krew. Wiedziała, że partyzanci oraz osoby im pomagające lądowali w katowni na Montelupich, skąd nie każdemu dane było wyjść.
Jedyny na całe życie
Po powrocie do Krakowa Janina zaczęła pracować w związkach zawodowych, w których z czasem zajęła stanowisko prowadzącej kursy księgowości. Zbierała pieniądze od uczniów, organizowała sale, opłacała nauczycieli. Musiała też wykładać ekonomię polityczną, na której, jak przyznaje, kompletnie się nie znała. - Poprosiłam, żeby poczytali sobie trochę w domu i będzie dobrze - opowiada kobieta.
W tym samym czasie chodziła też do szkoły, gdzie poznała swojego przyszłego męża. Tadeusz Bajek był wówczas drugim, tuż po Włodzimierzu Kękusiu, najlepszym pływakiem w kraju. Prócz tego trenował boks oraz gimnastykę, skończył również studia i zrobił trzy fakultety. - Na początku była nauka, praca i sport. Kiedy wzięliśmy ślub, musiał wybierać. I wybrał. Była nauka, praca i ja - wspomina z uśmiechem na twarzy 90-latka.
Wychowali dwoje dzieci, ciężko pracowali, uczyli się, kochali się ponad życie. - Miałam cudownego męża. Dlatego drugi raz nie wyszłam za mąż - mówi, a jej oczy się skrzą.
Tadeusz Bajek zmarł w wieku 50 lat, po trzecim wylewie.
Tysiąc jeden drobiazgów
Po ślubie kobieta parała się pracą bufetowej w lokalach: Nowa, Europa, Kaprys. Ale najlepiej czuła się w handlu. Jak tylko nadarzyła się okazja, postanowiła otworzyć własny biznes.
W połowie lat siedemdziesiątych poznała kobietę, która miała przydział na lokal, i na której nazwisko otworzyła później sklep (w zamian za pieniądze). Na początku w asortymencie były buty, ubranka dla dzieci do chrztu, czapki, szaliki, śpioszki, bielizna. - Kolejka za butami ciągnęła się ulicą Pstrowskiego w nieskończoność - opowiada kobieta. - Tak się za komuny nazywała - dodaje, wskazując ulicę Kalwaryjską.
Właścicielka po obuwie jeździła samochodem do Kalwarii, a po kolczyki, broszki i korale latała samolotem do Warszawy. Przez pewien czas na półkach sklepu znajdowała się także chemia, stąd nazwa sklepu - Gracja. Jednak z dezodorantów czy szamponów właścicielka zrezygnowała, kiedy w pobliżu zaczęły pojawiać się drogerie.
Za to na zapotrzebowanie na kolczyki, korale, buty czy rajstopy nie mogła narzekać. - Zaopatrywałam sklep niemal codziennie. Korale z modeliny zamawiałam metrami, kolczyki w tysiącach sztuk. Ludzie brali tego całe masy, potem wywozili do Włoch, Austrii czy Jugosławii i tam tym handlowali. Majątków się dorobili dzięki temu - opowiada pani Janina. A kiedy upadł pobliski sklep z elektroniką, kobieta znów poszerzyła asortyment u siebie...
Pomysł na biznes
Pojawiająca się z czasem konkurencja - w formie dużych supermarketów - zmusiła panią Janinę do zmian. Część asortymentu zniknęła z półek, ale za to wylądowały na nich produkty, których nie ma w dyskontach. U pani Janiny do dziś można kupić dosłownie każdy rodzaj baterii czy żarówki oraz elektronikę polskiego pochodzenia.
Sklep „Gracja” to popularne miejsce na podgórskiej mapie. Tutaj przychodzi się nie tylko po to, by coś kupić, ale też: porozmawiać, wyżalić się, zasięgnąć porady. 90-latka prowadzi biznes sama. Wszystkim zajmuje się osobiście. - Kiedyś po towar jeździła samochodem, teraz wsiada w taryfę - opowiada jej córka Ewa. Ona również ma smykałkę do biznesu - prowadzi w Krakowie dwa hotele.
Sekret długowieczności
Za ladą przy Kalwaryjskiej 7 stoi niemal bezustannie od 45 lat. Od śmierci męża nie była na urlopie, nie licząc dwóch pobytów w szpitalu. Do 85. roku życia prowadziła samochód.
Cieszy się zdrowiem i pogodą ducha. Uwielbia pracę i ludzi, którzy ją odwiedzają. Przyznaje, że nigdy nie miała czasu na hobby, choć spoglądając, jak krząta się po sklepie, widzę, że uwielbia to, co robi.
Pytamy ją, o czym marzy. - Moja prawnuczka ma 14 lat. Chciałabym dożyć jej wesela i na nim potańczyć - uśmiecha się pani Janina.