Dziennikarz Jarosław Ziętara został zabity, bo zagrażał interesom Aleksandra Gawronika i Mariusza Świtalskiego. Takie zeznania złożył Krzysztof Ł., ps. Łyli. To przestępca, który przed laty siedział z Gawronikiem w tym samym więzieniu w Katowicach. Na spacerniaku Gawronik miał mu opowiedzieć historię porwania, torturowania i zabicia poznańskiego dziennikarza Jarosława Ziętary.
Krzysztof Ł., ps. Łyli, miał zostać przesłuchany już na wcześniejszych rozprawach. Ale się na nich nie pojawił. W zeszłym roku wyszedł na wolność po 19 latach odsiadki, wyjechał za granicę i kontakt z nim był utrudniony. W czwartek nieoczekiwanie przyszedł do sądu. I złożył zeznania, w których potwierdził wersję przedstawioną przez prokuraturę w akcie oskarżenia. Obciążył ekssenatora Aleksandra Gawronika ws. o podżeganie do zabicia dziennikarza Jarosława Ziętary.
Gawronik, były najbogatszy Polak, polecenie likwidacji „pismaka” miałby wydać w 1992 roku. Wykonawcami stali się rzekomo ochroniarze z Elektromisu oraz „dżentelmen ze Wschodu” - znajomy Gawronika. Ciała młodego pracownika „Gazety Poznańskiej” do dzisiaj nie odnaleziono.
W więzieniu jak w hotelu
„Łyli” to groźny bandyta z południowej Polski. Kiedy w czwartek wszedł na salę rozpraw, obrońca Gawronika od razu zwróciła uwagę, że w kieszeni ma nóż. „Łyli” spokojnie oddał go sędziemu i można było rozpocząć jego przesłuchanie.
Z Gawronikiem poznał się wiosną 2001 r. Obaj siedzieli wówczas w zakładzie karnym w Katowicach. „Łyli” za to, że działał w grupie tzw. Ala Capone, która zajmowała się zabójstwami na zlecenie. Jak mówił, skazano go za zabicie wspólnika w interesach. Z kolei Gawronik przed laty trafił do Katowic jako osadzony w dużej aferze gospodarczej. Obaj nie znaleźli się w jednej celi, ale widywać się mieli na spacerniaku i w łaźni.
Krzysztof Ł. tłumaczył, że w katowickim więzieniu panował duży luz i bardziej był to hotel niż miejsce odosobnienia. Właściwie nikt nie kontrolował, o czym rozmawiali ze sobą na spacerniaku. Funkcjonariusz obserwował ich zza pancernej szyby, pozostali z wieżyczek.
Gawronik o Ziętarze - Ja tego człowieka na oczy nie widziałem:
Źródło: TVN24
Krzysztof Ł. tak relacjonował swoją znajomość z Gawronikiem: - Myśmy się polubili z Olkiem, mieliśmy wspólne tematy, np. malarstwo, kynologię. Rozmawialiśmy też na spacerze o mojej działalności przestępczej. Pokazałem mu protokół z jednego z przesłuchań, w którym opisano moją grupę. Olek zabrał to do swojej celi, oddał mi następnego dnia. Zaczął się przede mną otwierać. Stwierdził, że ma bardziej poważny temat niż te kilka „moich” zabójstw. Chyba bardziej chodziło o zaimponowanie mi niż okazanie wyrzutów sumienia - zeznawał Krzysztof Ł. - Powiedział, że kiedyś był mocny i wspólnie z Mariuszem Świtalskim przemycali spirytus Royal do Polski przez przejścia w Słubicach oraz z Czechami i Słowacją. Mówił, że związku z tym „sprzątnęliśmy pismaka”. Używał do tego liczby mnogiej. Zabitego nigdy nie wymienił z nazwiska, nazywał go „Żydkiem” lub pismakiem. Zresztą chorobliwie nie lubił Żydów. Po obejrzeniu „Pianisty”, Olek kilka dni nie mógł dojść do siebie. Mówił też, że dziennikarz już wcześniej strasznie im bruździł, stracili przez niego duże pieniądze, ale to były drobniejsze sprawy. W końcu jednak dowiedzieli się, że ma on swojego informatora w Elektromisie, który był ulokowany bardzo blisko jakiegoś Benka [mężczyzna o takim imieniu rzeczywiście pracował we władzach Elektromisu - dop. red.]. Ta informacja była gwoździem do trumny. Gawronik i Świtalski wpadli w panikę, że "pismak" zaraz coś opublikuje, co uderzy zwłaszcza w opłacanych przez nich urzędników i celników. Ponoć ten informator także został uciszony. Ja potem nie wypytywałem Gawronika o szczegóły. Mógłby pomyśleć, że chcę wyciągnąć od niego jakieś informacje. Długo nikomu nie mówiłem o tym, co mi powiedział. Nawet „swojemu” prokuratorowi, z którym już w tamtym czasie współpracowałem - zeznawał "Łyli".
"Ziętara trafiał w dychę"
Krzysztof Ł., powołując się na rzekomą opowieść Gawronika sprzed 15 lat, zeznał także, że Ziętara po porwaniu był maltretowany przez kilka dni. Polecenie mieli wydać dwaj wspomniani poznańscy biznesmeni.
- Poprzez te tortury chcieli dowiedzieć się, ile wie na ich temat. Gawronik przyznał, że okazało się, że Ziętara wiedział on nich bardzo dużo i trafiał „w dychę”. A kiedy go zlikwidowali, byli w euforii, bo problem zniknął. Osoby, które zabiły dziennikarza, na potwierdzenie pokazały potem Gawronikowi jego zakrwawione dokumenty - zeznawał Krzysztof Ł. - Nie wiem dokładnie, jak zginął Ziętara. Prawdopodobnie wskutek rany kłutej. Zabrano mu zakrwawione dokumenty, a ciało ukryto. Gdybym siedział z Gawronikiem jeszcze chwilę, dowiedziałbym się, gdzie są zwłoki. Ale wywieziono mnie do Tarnowa, gdzie zaczynała się moja sprawa karna - dodał.
Przestępca opowiadał, że były senator nie był lubiany za kratkami, bo zachowywał się wyzywająco wobec innych. A więźniowie zazdrościli mu z kolei wyższego statusu materialnego. Rzucali więc „głupkowate” odzywki do Gawronika. „Łyliemu” to się nie spodobało.
- To nadwyrężało mój autorytet, bo tylko ja z nim utrzymywałem kontakty na spacerach - mówił Krzysztof Ł.
Dodał, że dwukrotnie stanął w obronie Gawronika. Raz „sprowadził do parteru” innego więźnia i nie dostał za to żadnej kary.
- Normalnie byłbym „zapięty w pasy”, ale Gawronik - nielubiany przez więźniów - cieszył się względami u władz zakładu. On był człowiekiem inteligentnym, miał wysoki status majątkowy, a ludzie z kierownictwa mu nadskakiwali. Kiedy ich poprosił o łaźnię tylko do naszej dyspozycji, to ją dostał - mówił Krzysztof Ł.
"Gawronik bał się Baryły"
Sędzia Joanna Rucińska dopytywała „Łyliego”, dlaczego długo milczał i pierwsze zeznania w tej sprawie złożył dopiero w 2015 roku. - Przed laty poszedłem na współpracę z prokuraturą, bo szef mojej grupy okazał się nielojalny wobec mnie. Mimo że za niego siedziałem i przestrzeliwałem ludziom kolana. Zacząłem wskazywać miejsca ukrycia różnych zwłok. Brałem udział w 700 rozprawach na terenie Polski. Wiem, że w takich sytuacjach są tysiące pytań. A tutaj nie było ciała. Ale jak dowiedziałem się z mediów, że sprawa nabiera rozpędu i nie będę sam w swoich zeznaniach, to się zgłosiłem. Niczego nie chciałem w zamian. Do końca kary brakowało mi wtedy tylko kilku miesięcy – odpowiedział.
„Łyli” zeznał również, że Gawronik bardzo bał się poznańskiego gangstera „Baryły” i jego zeznań. Czyli przestępcy, który najpierw także pogrążył byłego senatora ws. Ziętary, a potem się ze wszystkiego wycofał.
Aleksander Gawronik i jego obrońca rewelacje „Łyliego” uważają za niewiarygodne. Jak mówi adw. Patrycja Leśkiewicz, „Łyli” w więzieniu miał status „niebezpiecznego”. Jej zdaniem, biorąc pod uwagę więzienne reguły, wykluczało to możliwość swobodnego, codziennego kontaktu z jej klientem. W czwartek złożyła więc wniosek, by sąd przesłuchał ówczesnych szefów więzienia w Katowicach. Mają się odnieść do tego, czy możliwe były tak bliskie i częste rozmowy między „Łylim” i Gawronikiem. Sam Gawronik do rewelacji dawnego znajomego ma się odnieść na następnej rozprawie.
Czwartkowa rozprawa, na której zeznawał „Łyli”, trwała bez przerwy od godziny 9 do 16.20. „Łyli” zeznawał jako ostatni ze świadków. Gdy na sali padła sugestia ze strony obrońcy Gawronika, by jego przesłuchanie dokończyć w innym terminie, „Łyli” stwierdził, że rzadko bywa w Polsce. Nie czuje się tutaj bezpiecznie. Jak stwierdził, w każdej chwili może dostać „kulkę” za pogrążenie różnych osób z półświatka.
Sportowcy, zakonnice i Gawronik
W czwartek, zanim przesłuchano skruszonego gangstera, zeznania złożyło kilka innych osób.
Przemysław Nowicki, były naczelny „Gazety Poznańskiej”, wspominał Ziętarę jako młodego, rzetelnego dziennikarza. Dodał, że już po jego zniknięciu do redakcji zawitał Aleksander Gawronik. Był oburzony z powodu opublikowania tekstu o przemycie papierosów, który miał narazić biznesmena na stratę dużego kontraktu.
- Pan Gawronik domagał się wtedy zwolnień w naszej redakcji. Zmienił metody, nie zlecał już zabijania dziennikarzy –
komentował Nowicki.
Na te słowa oburzeniem zareagowała Patrycja Leśkiewicz, obrońca Gawronika. Zapowiedziała pozew przeciwko Nowickiemu o naruszenie dóbr osobistych jej klienta.
Zeznania złożył również inny emerytowany dziennikarz – były wicenaczelny „Gazety Poznańskiej” Leszek Łuczak. Ziętarę scharakteryzował jako początkującego, ale już dojrzałego i inteligentnego człowieka. W czwartek na sali rozpraw pojawiła się także żona Leszka Łuczaka. W przeszłości pracowała jako sekretarka w Elektromisie. Tłumaczyła, że w poprzednim miejscu jej pracy był mobbing. Szukała więc jakiegokolwiek zajęcia. Gdy usłyszała, że Mariusz Świtalski szuka sekretarki, zgłosiła się. W pracy u biznesmena zajmowała się głównie parzeniem kawy i zapowiadaniem gości. Jak przyznała, było to nudne, poniżej jej kwalifikacji i po jakimś czasie odeszła z Elektromisu.
- Nigdy nie byłam dopuszczona do jakichś ważnych rozmów. Przez męża byłam przecież związana z prasą, nie traktowano mnie jak zaufanej osoby. Nie stałam też pod drzwiami gabinetu pana Świtalskiego i nie nadstawiałam ucha, o czym rozmawia z gośćmi – zeznawała była sekretarka z Elektromisu. - Widziałam jednak, kto do niego przychodził. Przewijało się wiele osób. Sportowcy, drobni przedsiębiorcy, a szczególne względy miała siostra przełożona z Szamotuł. Czyli z domu dziecka, w których wychowywał się pan Świtalski. Przychodził też do Elektromisu Aleksander Gawronik. Nie był zbyt przyjemny, zapamiętałam go jako mitomana. Gdy został senatorem, obnosił się z tym.
Ten fragment zeznań jest o tyle istotny, że Aleksander Gawronik zaprzecza, by często gościł w Elektromisie. Twierdzi, że z szefem firmy Mariuszem Świtalskim nie miał prawie żadnych kontaktów.
Jak sfingować własną śmierć?
Na sądowej sali pojawił się także Zdzisław W., na początku lat 90. poznański biznesmen. Potem „bohater” różnych afer. Przed laty sponsorował poznańską policję, grywał w tenisa z ówczesnym komendantem policji. Gdy pojawiły się kłopoty z prawem, by uniknąć odpowiedzialności, sfingował własną śmierć. Zdzisław W.
W czwartek przyznał w sądzie, że skorumpował policjanta, by ten podrzucił jego dowód osobisty do szczątków ludzkich leżących przy torach kolejowych.
Na początku lat 90. Zdzisław W., jak opowiadał, był także cichym udziałowcem w Elektromisie. Ale zaprzecza, by miał jakąkolwiek wiedzę o sprawie Ziętary, poza tą wyczytaną w gazetach.
Krakowska prokuratura w trakcie swojego śledztwa poddała Zdzisława W. badaniu na wariografie. Wykres pokazał, że W. silnie reagował na pytania o uprowadzenie i zabójstwo Ziętary, na lansowanie teorii, że dziennikarz był agentem UOP i nie zginął lecz wyjechał za granicę. Silnie reagował też na kwestię dotyczącą rozpuszczenia ciała Ziętary w kwasie.
Zdzisław W. przekonywał, że kiedyś rozlał mu się kwas, poza tym bał się, że ktoś może chcieć go wrobić w zabójstwo. Tak tłumaczył swoje reakcje na niektóre pytania. Z kolei adw. Patrycja Leśkiewicz, obrońca Gawronika, domagała się pominięcia tych badań na wariografie. Przekonuje, że przeprowadzono je niezgodnie z procedurą.
Tajemnicza śmierć ochroniarza Elektromisu
Pełne emocji było przesłuchanie Hanny K. To wdowa po „Kapeli”, byłym ochroniarzu Elektromisu. Zmarł tragicznie krótko po zniknięciu Ziętary. Według oficjalnej wersji popełnił samobójstwo w mieszkaniu kochanki. Ale według krążących pogłosek został zabity przez innych pracowników Elektromisu. Podobno bali się, że „Kapela” pęknie i powie śledczym prawdę o losach Ziętary.
- Roman zmarł dwa dni po postrzale. W szpitalu pojawił się jego znajomy z Elektromisu, czyli „Ryba”. Nerwowo chodził i patrzył przez szybę, co z Romanem. Był tak długo, aż mój mąż zmarł – zeznała Hanna K. - „Ryby” nigdy nie lubiłam. On może stać za zamordowaniem mojego męża. Zresztą i Roman nie lubił „Ryby”. Skarżył się, że został przez niego oszukany na pieniądzach. Mówił, że „Ryba” chciał z niego zrobić donosiciela. Szczegółów nie znam, bo z mężem nie rozmawialiśmy o pracy.
Kobieta opowiadała też, że jej szwagier, po śmierci Romana, pojechał do Warszawy. „Do jakiejś instytucji”, by tam prosić o wyjaśnienie śmierci „Kapeli”. Szwagier miał tam usłyszeć, że lepiej sprawy nie ruszać, jeśli rodzina ma być bezpieczna. Wdowa mówiła również o kolejnych dziwnych zdarzeniach.
- Dwa dni przed śmiercią Romana moja mama odebrała telefon. Ktoś dzwonił w nocy mówiąc, że jej zięć nie żyje. A on jeszcze żył. Potem, po faktycznej śmierci męża, odebraliśmy kolejny telefon. Tym razem z informacją, że Roman nie przyjechał sam do mieszkania kochanki. Miał być ciągnięty do jej mieszkania przez nieznanych mężczyzn, ktoś inny prowadził jego mazdę. Ci ludzie mieli potem odjechać taksówką – opowiadała wdowa. Zaznaczyła, że historię śmierci męża chciałaby w końcu zamknąć, bo przecież ile lat można żyć w traumie.
Wdowa wspominała także, że jej mąż miał służbową Nokię wielkości cegły, używał ponadto dyktafonu. Po jego śmierci i umorzeniu śledztwa, dostała z policji jedną kasetę z dyktafonu. - Tych kaset było osiem. Tak wynika z dokumentów – odezwała się prokurator Elżbieta Potoczek-Bara.
- Aż osiem? Dostałam tylko jedną – zdziwiła się wdowa.
Adwokat Patrycja Leśkiewicz, która broni Gawronika, zeznania wdowy nazywa "dywagacjami". Przekonuje, że są dowody na to, że wdowa nie mówi prawdy. Przykładowo wspomniany "Ryba" miał chorować na świnkę i przebywać w domu, gdy postrzelony "Kapela" walczył w szpitalu o życiu.
Kolejna rozprawa odbędzie się 7 grudnia.